Rano otwieram okna, wpuszczam do domu leśne powietrze. Zapalam świece i kadzidła. Parzę kawę. Pamiętam zapachy domów. Drewnianą boazerię u babci Oli, zapach drewna, wykładziny i maminych perfum stojących w korytarzu. Zwierzęta u Agi. Małe chomicze dupki wśród trocin. Dyszące, duże psy. Dym z papierosa matki. Kurz z wojskowych hełmów brata. U pani Krysi pachniało suszonymi grzybami. Leżały rozłożone na gazetach w salonie. Suszyły się tam bez przerwy, a pan Zygmunt bez przerwy grał w brydża.
Od lat śnią mi się fale. Ogromne jak budynki. Obserwuję je z bezpiecznej odległości. Patrzę na wzburzoną wodę i jestem pełna zachwytu. Obserwuję je będąc w nadmorskich miasteczkach, stojąc na skałach, plażach.
W moim wymarzonym świecie najważniejsza jest edukacja. Samodzielność w myśleniu. Poddawanie w wątpliwość. Brak tępego zawierzania.
W moim wymarzonym świecie nie ma zrzucania odpowiedzialności, boga i rządzących z paranoiczną potrzebą władzy. W tym świecie każdy wie, że człowiek stojący na stołku i skandujący swoje imię wymaga troski i leczenia. Młody chłopiec zawierzający zmanipulowanej historii, wyzbyty empatii nie zyskuje poparcia.
Wstaję rano, parzę kawę, zasiadam do stołu, myśli skierowane mam w stronę scenariuszy, które zamierzam ponownie przeczytać. W stronę słów, które zamierzam zapisać i wysłać w świat jako felietony. Maile tylko wcześniej sprawdzę, czy nie znalazło się tam nic pilnego, na co powinnam odpisać szybciej niż za parę godzin. Parę minut później wybieram sobie wegańskie gacie. Świat mediów społecznościowych mnie pochłania. Dostaję wiadomości w których piękni zewnętrznie ludzie proponują mi bym zarabiała z nimi pieniądze. Byśmy wzmacniali wspólnie ich marki. Byśmy dawali przyjemność. Spełniali marzenia.
Brzmi zachęcająco, poczułam się przez chwilę jak święty Mikołaj. Obcy mi ludzie zapewniają, że wszystko będzie się odbywało w zgodzie ze mną, że zachowamy wiarygodność.
Luksus. To takie słowo, które większości kojarzy się z szampanem i truskawkami na śniadanie. Z milionami na koncie, małym pieskiem ostrzyżonym u najlepszego psiego fryzjera i zaparkowanym pod pałacem Porshe.
Miałam kiedyś chłopaka, który życzył wszystkim luksusu. Ludzie machali na te życzenia ręką, myśląc o tym życzeniu jako o czymś dla nich nieosiągalnym.
Chodziłam dziś po tych samych drogach, po których chodziły moje nogi w butach
o numerze dwadzieścia siedem i mniejszym. Patrzę na trzepak, który zdzierałam własnym, małym tyłkiem i dłońmi pachnącymi metalem. Na jednym trzepaku mieściły się dzieci z paru bloków. Tramwajarz z patykiem w dłoni przejeżdżał po trzepakowych rurach, kto nie zdążył podskoczyć nad kijem przegrywał.
Spotykam się ze sobą. To jest intensywna, skomplikowana relacja.
Od niedawna raz w tygodniu zabieram się na randkę. Spędzam ze sobą intymny czas, spełniam swoje zachcianki, robię sobie dobrze. Dbam o to by było nam miło. Mnie i mi.
Jestem słowikiem, nie, skowronkiem, w każdym razie nie nazywałam się sową.
Choć z tych wszystkich ptaków sowy znam najlepiej. Lubię poranki, lubię wstawać o świcie. Z paroma epizodami życiowymi, jak ten kiedy byliśmy ze spektaklem w Brukseli i przez dwa miesiące wstawałam o szesnastej, to raczej wstaję o szóstej. Ostatni epizod życiowy – pandemia – zweryfikował i uelastycznił kolejne poglądy dotyczącej mojej osoby.
Mam taki zeszyt na którego okładce jest kontur jelenia, kolorem pokryty jest tylko jego umysł. Dostałam ten zeszyt od koleżanek, nie podobał mi się, ponieważ zapisały coś na jego pierwszych stronach. „Miejsce na nas” chyba.
Ludzie, ważna rzecz – napisałam pod spodem.
Choć uznałam wtedy, że nie ma to żadnego znaczenia.
– Jeśli tu usiądę, będę mogła zjeść, czy to miejsca barowe?
– Może pani nawet stać.
Uch, niegrzeczny pan.
Wiem. Noszę wiszące portki, pluszowy kapelusz i wyglądam jakbym miała lat nie dużo,
ale w środku siedzę na wiklinowym, bujanym fotelu. Siwe włosy mam i starcze plamy na dłoniach. Nie pouczam pana, oduczam się pouczania innych. Uśmiecham się serdecznie oświadczając, że jednak wolałabym usiąść.