jest tam wtedy jak w filmach

Mam wrażenie, że każda przeżyta chwila się we mnie kumuluje, nakłada jedna na drugą, upycha w ciele. Złość i smutek osiadają w sercu, przylepiają się do klatki piersiowej, wspinają się po gardle, kiedy są w jego wnętrzu łapią się za ręce i zaciskają je mocno.
Nie umiem wtedy mówić.
W ogóle nie umiem mówić. Chyba jeszcze nigdy nie udało mi się wypowiedzieć słów, które oddałyby to co czuję i chcę przekazać. Było w moim życiu ledwie parę osób, parę momentów, kiedy czułam się w pełni zrozumiana. Najczęściej nie musiałam wtedy mówić nic. Te momenty też odłożyły się w moim ciele, też w sercu, w podbrzuszu, w dłoniach i pod powiekami. Dziś wywołują tęsknotę, która rozlewa się wsród złości, bardzo łatwo miesza się ze smutkiem, dociska gardło. Tworzy wąski przesmyk pomiędzy przełykiem a mózgiem, prawie nie dochodzi tam powietrze. Jest tam wtedy jak w filmach, na których bohaterowie toną uwięzieni w zamkniętym wnętrzu, które wypełnia się wodą. Jak w tym ostatnim momencie, kiedy z odchyloną głową, z oczami skierowanymi w sufit ciężko złapać jest oddech. Najczęściej cały ten proces trwa. W widzach buduje napięcie, w życiu rzadko kto go zauważa.
Zalewa ich od stóp, wtedy jeszcze biegają, próbują rozwiązać problem. Współpracują, wymyślają rozwiązania. Mają póki co tylko mokre buty. Mokre buty nie są przyjemne. Można się serio wkurwić kiedy ma się mokre buty. Wody szybko przybywa, zalewa kolana i wyżej, coraz ciężej jest chodzić. Kiedy woda sięga pasa, trzeba zmienić sposób poruszania się. Jeśli ktoś nie umie pływać zaczyna panikować już teraz. Niebawem jego stopy oderwą się od dna, standardowy sposób poruszania na nic się nie zda. Ktoś zazwyczaj w tym momencie się poddaje, ktoś inny go ratuje. W wodzie na szczęście nie czuć ludzkiego ciężaru. Bezwładne, poddane ciało waży więcej. Jeśli poddaje się na lądzie, często ten ktoś, kto mógłby pomóc ocenia czy będzie w stanie je udźwignąć, jeśli nie, odchodzi.
Są ci bohaterowie, którzy szybko kalkulują zyski i straty. Odcinają linę z wiszącym nad przepaścią przyjacielem. W wodzie nie ma tych dylematów, najczęściej większość jest skora do pomocy. Ktoś najodważniejszy nurkuje na długie minuty i znajduję rozwiązanie, które w ostatnich sekundach wyzwala wszystkich, albo większość. Ja dziś jestem bohaterem ze wzrokiem wlepionym w sufit, łapię resztki powietrza, wykonuje minimalne ruchy by jak najmniej brudnej wody wlało się do moich ust. Na szczęście nie jestem tonącym bohaterem filmowym. Brudna woda wylewa się ze mnie wraz ze łzami. Puchną mi powieki, pod nimi pulsuje tęsknota i brak. Moja twarz zmienia kolor i puchnie, nie lubię wtedy patrzeć w lustro, łatwo mi wtedy uznać się za wstrętną. Poczucie wstrętu wobec siebie z łatwością dopuszcza wszelkie działania autodestrukcyjne. Siedem grzechów głównych witam z otwartymi ramionami. Pan Bóg nie byłby ze mnie zadowolony, jakby był. Kiedy miałam parę lat długo czekałam aż mi odpowie. Nigdy do mnie nie dotarł. Obiecywałam mu też dużo rzeczy. Przeważnie kiedy było już dobrze wcale tych obietnic nie spełniałam, no ale nigdy nie czułam, żebyśmy naprawdę byli na coś umówieni. Nawet pan Bóg mnie nie rozumie, mniemam, że on nawet nigdy mnie nie słuchał ani nie widział. Mniemam, że zostałam oszukana. Czytałam o nim dużo z mamą, nigdy nie miałam dziadka, Bóg dobrze się zapowiadał, mógłby być najlepszym dziadkiem w całym wszechświecie. Cokolwiek wszechświat znaczy. Mam w domu teleskop i mikroskop, mogę przez nie dostrzec to co dla ludzkiego oka nieosiągalne. Owszem, jest Matka Natura, niepodważalnie wierzę w jej siłę, sprawczość i rządy. Boga natomiast jak nie było tak nie ma. Chodziłam do kościoła, pod pachą miałam segregator z Kubusiem Puchatkiem, pod stopami skrzypiał śnieg, pamiętam zapach rozkładających się liści. Było ciemno, moja droga oświetlana była przez nieczęsto napotkane latarnie. Często się bałam. W tym kościele nie było zapachu, był żaden, był pusty, nijaki. Wchodziłam po schodach, przekazywałam swoją legitymację scholi parafialnej. Na zdjęciu miałam około ośmiu lat, zaplecione warkocze i nie miałam zębów. Nie przypominam sobie żadnej z tych piosenek, najbardziej zapamiętałam samotną drogę do kościoła. To ona odłożyła się w moim ciele. Chyba najwięcej jest w nim chwil samotności. Pamiętam jak stoję w oknie na jakimś stołku, bo nie dosięgam do parapetu, chodnik jest mokry od deszczu, o poranku jest zapalone światło. Nigdy nie lubiłam sztucznych świateł. Jest tam gdzieś mama, jakoś się o mnie troszczy. Mimo to czuję się sama. Zostanę zaprowadzona w miejsce, które pachnie ciepłym mlekiem. Gdzie muszę trzymać za dłonie ludzi, którzy są mi obojętni. W przedszkolu było dużo dźwięków i zapachów, które mi przeszkadzały. Było dużo czasu, który spędzałam z innymi w procesie socjalizacji. Wcale się nie socjalizowałam. Udawałam. Byłam w tym tłumie okrzyków, samotna. Tak bardzo cieszę się, że nie jestem już dzieckiem. To jest jeden z najstraszniejszych etapów w życiu. Przeszłam go łagodnie, dużo osób wiedziało, że już wtedy byłam dorosła, choć miałam mniej niż metr wzrostu. Nikt nigdy nie łapał mnie za policzki, nie zadawano mi głupich pytań, a tata jak ciągnął mnie na sankach albo bujał na huśtawce to się wcale nie opierdalał. Zmieniałam szkolne ławki, miałam mnóstwo strupów i ran, nie z braku uważności a z porażek podczas podejmowanych prób. Większość mojego życia to przeplatające się ze sobą porażki. Szybko nauczyłam się nazywać je sukcesami. Moi już prawie dorośli koledzy pytali jak to robię, że tyle osiągam a ja stale nie umiem nic odpowiedzieć. To dlatego, że cały czas daję coś co jest wystarczające. Uelastyczniam się, dopasowuję, zmieniam kształt, mogę być każdym. A w środku i tak jestem samotna. Nie podejmuję już prób osiągnięcia zrozumienia. Po trzydziestu latach chodzenia po skrzypiącym śniegu, wśród okrzyków innych, wiosną i jesienią, z miłością i bez, z rozwiązanymi warkoczami, z zagojonymi ranami; uznałam to za bezsensowne. Czasami przez ułamki sekund, w wymianie jednego spojrzenia, muśnięciu ciał, zaplatam się niewidzialną nitką. Zawsze odbywa się to w ciszy, pomiędzy słowami. Nie trzeba tego nazywać, nie trzeba analizować, nie trzeba słów. Jest to zrozumiałe dla jednej i drugiej strony. Bez względu na wszelkie klasyfikacje. Te połączenia nie wymagają znajomości. Te połączenia, nienamacalne, potrafią wyciągnąć kurek z tej zalanej wodą przestrzeni. Pozwalają głęboko odetchnąć, choć na chwilę. Uwalniają przepływ. Dają wiarę, że jest coś więcej i wcale nie muszę tego nazywać. Odtykają samotność. To poczucie połączenia i jedności jest większe niż wszelkie słowa, których używają religie. Zrozumienie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *