Miesiąc później.
Budzę się na powystawowym materacu w malutkim pokoiku.
Sięgam po zeszyt w którym zapisuję sny. Przywiozłam go z domu,
pierwszego domu po tym rodzinnym, który szczerze potrafiłam nazwać domem.
Domu, który mnie zachwycał, który był spełnieniem dziecięcych marzeń.
Rano otwieram okna, wpuszczam do domu leśne powietrze. Zapalam świece i kadzidła. Parzę kawę. Pamiętam zapachy domów. Drewnianą boazerię u babci Oli, zapach drewna, wykładziny i maminych perfum stojących w korytarzu. Zwierzęta u Agi. Małe chomicze dupki wśród trocin. Dyszące, duże psy. Dym z papierosa matki. Kurz z wojskowych hełmów brata. U pani Krysi pachniało suszonymi grzybami. Leżały rozłożone na gazetach w salonie. Suszyły się tam bez przerwy, a pan Zygmunt bez przerwy grał w brydża.
Walentynki to jest jedno z moich ulubionych świąt. Bo jest o miłości. Wszystko w życiu jest o miłości. Cała sztuka gdzieś się w miłości rozpoczyna bądź do niej dąży. Boi się jej, ma jej za złe.
Najpiękniejsze rzeczy na tym świecie to są miłości dzieci. Najprawdziwsze, najmocniejsze. Te najsmutniejsze i te najbardziej radosne.
Feliz Navidad, radość, pierników wykrajanie. Pierwsze kulebiaki, pierwsza choinka w nowym domu pełnym miłości. Miłość na dywanie, przyjacielska. Miłość w kuchni, dzika i pożądliwa. Miłość w myślach, do bliskich skierowana. Przyjechali rodzice, którzy staną się moimi. Ich problemy na co dzień poruszane, na bok odłożone. Mama przywiozła to co robi najlepiej, to co jest chwalone. Druga mama, ta co jest na co dzień pierwszą, ta która od lat nie daje sobie w dzień wigilijny pomóc od rana w kuchni gotuje. Stół szykuje. Wchodzimy do domu rodzinnego, tam gdzie wszyscy już czekają. Patrzą życzliwie. Życzenia składane, dla każdego wyjątkowe, uściski, w poliki ucałowania. Jedzenie, chwalenie.