W filharmonii panuje swojska elegancja, każdy po swojemu; przez czerwone usta i wysokie obcasy po sportową elegancję w t-shirt’owo – jeansowym stylu. Wizerunkowy przekrój społeczeństwa pełen, choć raczej twarze inteligentne, raczej oczy widzące.
Muzyka zespołu Queen w symfonicznym wydaniu przyciąga pełną widownię, tym bardziej, że to pierwszy taki koncert w Filharmonii Narodowej. Przyjeżdża do nas ekipa z Łodzi, o której ponoć mój ojciec dyrektor znany aktor, którego nazwiska z racji elegancji nie należy wypowiadać, ale nazwisko to zaczyna się na Li a kończy na da, powiedział, że jak na meneli z Łodzi to grają zajebiście. ponoć, ja tego nie słyszałam, choć anegdota powstała w czasie antraktu i ruszyła w świat błyskawicznie.
Kiedy człowiek pracuje w wolnym zawodzie, wszelkie godne około-zawodowe możliwości zarobkowe są brane pod uwagę. Zostałam zaproszona na casting na prowadzącą nowego programu telewizyjnego. Telefon od agenta dostałam gdzieś pomiędzy innymi pracami, a właściwie pomiędzy ludźmi ściśniętymi w autobusie komunikacji miejskiej. W upalny, warszawski dzień.
Wiem, że prowadząca, że tv, że rozrywka, zmierzam więc dowiedzieć się więcej. Castingów w ciągu dnia czasami zaliczam po parę, więc nieco zdziwiona przekraczam próg nieznanego mi przeszklonego budynku korporacyjnego. Przed budynkiem, wzrokiem witają mnie panowie, zapięci pod szyję, niemalże zjadający papierosy w trakcie swych krótkich przerw, niemalże zjadają i mnie wzrokiem. Po drodze na piętro naste jestem naście razy legitymowana. Naście razy w windzie, wnioskuję, że znane sobie twarze obserwują mnie od stóp do głów jako tę nową – nieznaną – niewidzianą tu dotychczas.
Nikt nie mówi dzień dobry, do widzenia, dziękuję ani spierdalaj, pod płatami czołowymi kłębią się plany i aktualne oceny sytuacji.
Kino Luna, to moje miejsce. To najważniejsze miejsce w tym mieście, to miejsce w którym z pochwy mojej matki na bordowe, kinowe fotele chlusnęła chęć życia.
Kiedy dziecko zaczyna napierać na kanał rodny, rozdziera pęcherz płodowy. To moment kiedy już dłużej nie może zostać bezpieczne, to moment w którym zaczyna się walka o przetrwanie, a parę godzin później zaczynamy nazywać tę walkę życiem.
Naciągacze. Tyrani asertywności. Nie o finansowych oszustach tu, a o baristach na przykład. Wchodzę do kawiarni, mam ochotę od rana na kawiarniane Americano, na naszą zwykłą małą czarną z miodem, bo tak najbardziej mi smakuje. A pan czy pani urocza patrząc na mnie, bądź wcale nie patrząc latte mi proponuje, bo wyglądam w ich mniemaniu jakbym codziennie piła latte z mlekiem spienionym. A ja piany pić nie lubię.
Słuchał mnie. Dwa dni przed imieninami zaprosił na wyjątkowy koncert, wyjątkowej Katarzyny Groniec. I to Katarzyny Groniec śpiewającej Agnieszkę Osiecką. Z Agnieszką wychowywałam się od dziecka, nie ma jak pompa śpiewałam na cały głos mając lat parę. Przeżywałam wszelkie pierwsze uniesienia na Saskiej Kępie i tworzyłam tam siebie. Zostawiałam znajomych, zostawałam sama; pisałam siedząc na rozgrzanych chodnikach, spacerowałam godzinami rozmyślając. Mój pierwszy raz z Millhaven w wykonaniu Groniec pozostawił ślad pod skórą na zawsze mniemam.
Lubię teatr WARSawy, często jak się do niego idzie, ktoś po drodze przez nowe miasto gra, kobiece obcasy wpadają pomiędzy nierówności bruku, a kiedy pogoda jest deszczowa – jak dzisiaj, jest smutno i pięknie jednocześnie.
Bufet teatru jest obklejony czarno-białymi gazetami, pan leje wino po brzeg kieliszka i można kupić u niego paluszki, snikersy czy jakiś inny chips co się jednocześnie nijak i bardzo ma do takich miejsc jak to.
Pojechałam do Łodzi. Łódź jest paryska. Jest smutna, jest szara, ale jak się przyjrzysz, jeśli uda Ci się dostrzec jej detale, to na pewno poczujesz ile jest w niej magii, ile pracy zostało włożone w jej żłobienia. Łódź od roku 1945 ma swój Teatr Muzyczny, któremu nie zarzucę nic. Uwielbiam teatralno-muzyczne światła, teatralno-domowe kawiarnie i ich ciasta. Uwielbiam panie zaplątane w siwych kokach i sieci zmarszczek, panie, odwiedzające teatralne kawiarnie. Nie wiem czy nie byłam tam najmłodszą i najlepiej czującą się osobą wśród wszystkich swoich towarzyszy.