Niedziela, siódmy dzień kwietnia, godzina 6:25. Powiadomienie facebook’owego czatu. Wiadomość od pana Philip’a.
-Iga Górecka feministka. Co wygląda jak facet. I dała się oszukać taksówkarzowi.
Niedziela, siódmy dzień kwietnia, godzina 6:25. Powiadomienie facebook’owego czatu. Wiadomość od pana Philip’a.
-Iga Górecka feministka. Co wygląda jak facet. I dała się oszukać taksówkarzowi.
Walentynki to jest jedno z moich ulubionych świąt. Bo jest o miłości. Wszystko w życiu jest o miłości. Cała sztuka gdzieś się w miłości rozpoczyna bądź do niej dąży. Boi się jej, ma jej za złe.
Najpiękniejsze rzeczy na tym świecie to są miłości dzieci. Najprawdziwsze, najmocniejsze. Te najsmutniejsze i te najbardziej radosne.
Doszło wczoraj do pewnego znaczącego incydentu. Incydentu, tak, dzisiaj tak o tym myślę.
Nie komentuję sytuacji politycznej, za mało na ten temat wiem. Nie ufam pierwszym dochodzącym do mnie plotkom. Staram się obejrzeć dwa końce kija, choćby droga od jednego do drugiego była daleka, choćby jeden z nich był umazany w gównie. Staram się nie wystawiać pochopnych ocen. Staram się pamiętać o tym, że tak niewiele wiem, że nie wszystko rozumiem, że tak wiele powinnam się nauczyć. Nie zakładam, że rozumiem. Zdaję sobie sprawę, że moje postrzeganie jest pewną perspektywą, nie prawdą, że takowych może być wiele. Jeśli się z kimś nie zgadzam, staram się doprowadzić do sytuacji w której możemy się zgodzić, że się nie rozumiemy.
Feliz Navidad, radość, pierników wykrajanie. Pierwsze kulebiaki, pierwsza choinka w nowym domu pełnym miłości. Miłość na dywanie, przyjacielska. Miłość w kuchni, dzika i pożądliwa. Miłość w myślach, do bliskich skierowana. Przyjechali rodzice, którzy staną się moimi. Ich problemy na co dzień poruszane, na bok odłożone. Mama przywiozła to co robi najlepiej, to co jest chwalone. Druga mama, ta co jest na co dzień pierwszą, ta która od lat nie daje sobie w dzień wigilijny pomóc od rana w kuchni gotuje. Stół szykuje. Wchodzimy do domu rodzinnego, tam gdzie wszyscy już czekają. Patrzą życzliwie. Życzenia składane, dla każdego wyjątkowe, uściski, w poliki ucałowania. Jedzenie, chwalenie.
Gdybym się miała zdetonować by wielu ludzi zabić, to bym to zrobiła dziś w złotych tarasach. W black friday. Pierwszy piątek po dniu dziękczynienia. Mało kto wiedziałby kiedy to jest, mało kto wie kiedy jest święto dziękczynienia. Wypada ono w czwarty czwartek, ładnie. W black friday ponad sto milionów Amerykanów robi zakupy, ponoć jest to dzień w roku najbardziej dochodowy. Polska od dwóch lat aspiruje by czarny piątek i tu wzmagał konsumpcjonizm to granic możliwości.
Po prawej seksualne gry, po lewej skromne z nogi na nogę wykroki. „Vodka, vodka” przy barze proszą, jedyne słowa po angielsku znane. Dj tutejszy z brodą czarną ‚twe oczy zielone’ uruchamia, Polacy się uruchamiają, ręce w górze, wargi do śpiewu rozchylone, oklaski. Tańcz, skacz i pij drinka z pomarańczą. To mój pierwszy raz był. Nigdy nie słyszałam tych hitów mego kraju europejskiego, mając świadomość, że ten rytm pod skórą rodaków wielu, uruchamia chęć zabawy.
Co rok kupuję kalendarz. Ma spełniać wiele wymagań. Każdy dzień ma mieć swoją stronę, ma mieć plan roczny i miesięczny, na notatki miejsce, papier miękki i wiele innych. W zeszłym roku kupiłam wymiarowo dobry, wiele plusów w nim znalazłam, ale sprężynę ma i długopis się na kolejną stronę przebija, a ja lubię mieć codziennie stronę czystą.
Na cmentarz chodziłyśmy regularnie, ale tylko parę dni w roku był wyjątkowy. W święto zmarłych pojawiali się na nim ludzie. Przyjeżdżali z daleka. Parkowali swoje lśniące samochody w błocie przed bramą. Wydeptywali w ziemi ciężarem swoich ciał doły, w które kolejni wpadali, o które się potykali. Kobiety przechodziły bokiem pomiędzy grobami by nie ubrudzić futer. Składały dłonie do modlitwy, nie zdejmowały kapeluszy ani rękawiczek.
Dzisiaj jest pierwszy dzień jesieni. Kalendarzowo zaczęła się ona już dwadzieścia siedem dni temu, ale pachnie nią dopiero od dziś.
Dziś jedziemy wąską drogą wśród spadających liści do miejscowości Jaciążek.
90 parę kilometrów od Warszawy oddalonej. Tu po czyimś bankructwie, przed wojną, Stanisław Domoradzki ziemię kupił. Trzysta hektarów zdaje się. Salezjanom część wydzierżawił, pozwolenia z Rzymu pozyskując. Zabudował to miejsce dworkami i folwarkami, stawy i fontanny dodał. Od 1933 funkcjonowało w folwarku seminarium duchowne. W czasie wojny, Hitlera ludzie zakład przejęli, szkołę hitlerjugend w nim umieszczając. Po wojnie otwarto tam koedukacyjny dom dziecka dla dzieci osieroconych w czasie wojny. W 1951 dom dziecka przejęły władze państwowe. Trzy lata później na komisariacie policji urodziła się moja mama. Parę lat później przeszła przez próg domu dziecka w Jaciążku.