Właśnie mija 190 któryś dzień od kiedy nie przespałam ani jednej pełnej nocy. Ani jednej przez ponad pół roku. Kiedyś po jednej nieprzespanej nocy przesypiałam pół dnia. Bywałam wykończona; po imprezach, podczas studiowania… Parę nieprzespanych nocy bez wspomagaczy? Wydawałoby się niemożliwe, a jednak. Kiedyś pracując, nie spałam ponad 48 godzin. Nie polecam, chyba, że oczekujesz niespodziewanych halucynacji. To był mój rekord, choć czuję, że teraz podczas tej szalonej deprywacji, został spektakularnie pobity. Aktualnie co prawda nieco śpię, ale od ponad pół roku nie spędziłam z zamkniętymi oczami czasu dłuższego niż dwie godziny, to jak jakiś dziwny challenge albo dziki post, sorry, ale czuję się trochę jak Jezus Chrystus. Co prawda nie chodzę jeszcze po wodzie, a może chodzę? Po prostu jeszcze nie próbowałam. Na pewno bezszelestnie poruszam się w ciemności, z nasto już kilogramowym obciążeniem. Wydaję z siebie dźwięki „szszszsz”, które potrafią zahipnotyzować. Produkuję ogromnie ilości oksytocyny. Czuję, że mogłabym wykarmić ludzkim mlekiem cały Mokotów. Poruszam się szybciej niż Speedy Gonzales. Ogarniam siebie, dziecko i dom w naście minut. Toaletę potrafię odhaczyć licząc w sekundach. Posiadłam umiejętność podawania i przysuwania sobie stopą odległych przedmiotów. Może za kolejne pół roku będę je unosić siłą woli. Przez te pół roku posiadłam szereg niezwykłych umiejętności. Często jednak myślę, że nie umiem. Bywa i tak, że włóczę się po domu, jak swój własny cień. Kapią ze mnie łzy i resztki oczekiwań, że uda mi się wykonać choć parę zadań, które zaplanowałam. Przepisuję w kalendarzu rzeczy z wczoraj na jutro, i tak codziennie. Jeszcze nie umiem otwarcie mówić o wszystkich swoich potrzebach, co skutkuje lepiącym, nieprzyjemnym poczuciem, że większość robię sama. Poczuciem tym razem opartym na faktach. A jest przecież On, który mówi, że czeka tylko na sygnał ode mnie. Sygnał, który nie nadchodzi odpowiednio. Moje sygnały są nieczytelne. Przegrywamy w tego Kenta, a przecież byłam w to świetna. Zostawiam Go z poczuciem nie przydawalności a siebie z obciążającym nadmiarem. I tak często odchodzimy od stołu. Może wystarczyłoby dać znać inaczej. Ogłosić „Hej, zostałam matką” i to nie jest o układaniu w szafie perfekcyjnie wyprasowanych słodkich ubranek w wolnym czasie podczas słodko-pierdzącego nudzenia się w domu. Pierdzącego tylko, to tylko jest trafne, a skumulowane gazy w wykształcającym się układzie pokarmowym potrafią wywołać krzyk rozdzierający matczyne serce. Kolki są bez wątpienia pierwotnym nawoływaniem o ratunek. Kiedy wydarzyło się to po raz pierwszy pomyślałam, że conajmniej oberwał mu się jakiś organ wewnętrzny, a to tylko wewnętrzny pierd, a właściwie aż. Jeśli już jesteśmy przy wytworach układu pokarmowego, nigdy wcześniej też nie obcowałam z incydentami kałowymi, tak, bywam umazana w gównie. I to akurat żaden problem. Bardziej mażę się w poczuciu winy. To gorsze niż gówno.
Poczuciem winy oblepiają mnie nawet najbliżsi, albo głównie.
Wszystko co dotyczy dziecka, to odpowiedzialność matki.
Ojcowie jakoś magicznie w tej narracji znikają. Machają gdzieś zza płotu, z pokoju obok, czasami nawet zza granicy albo już z innego bezdzietnego związku. Stają się tymi – do pomocy, jakby nie byli współodpowiedzialni, nigdy nie słyszałam by ktoś zapytał „a gdzie był ojciec?”
A gdzie była matka? I nawet jak była, to pewnie niewystarczająco. Poczynając od porodu, a rodzenie dziecka to taka sprawa nie najprostsza. Jeśli coś pójdzie nie tak – poczucie winny prawdopodobnie masz dośmiertne. Depresje, nałogi, psychiczne schorzenia, problemy relacyjne, wszystko z powodu noworodkowej samotności – nie było matki blisko… i weź z tym deal’uj całe życie. Nawet jeśli stale będziesz, to na bank coś spieprzysz, albo dużo, prawdopodobnie większość problemów jest przez ciebie.
Poród to jeszcze nie taka twoja wielka wina, ale właściwie mogłaś coś spieprzyć już w ciąży, albo nawet przed. Powinnaś przygotowywać się do ciąży przed ciążą, a najlepiej przygotowywać się do rodzenia od urodzenia, przecież to misja każdej kobiety. Każdy twój stan emocjonalny ma wpływ na twoje dziecko; lepiej nie płacz, nie złość się, nie bój, bo mu zaszkodzi. Później będzie strachliwe, smutne, ciągle niezadowolone, będzie płakało, bo ty płakałaś. Wszystko co zjesz ma wpływ na twoje dziecko, to czy zachorujesz, zaszczepisz, nie zaszczepisz, wsiądziesz do samolotu, albo nawet na rower, a przewróć się…
Chcesz rodzić naturalnie czy przez cesarskie cięcie? Ryzykowne, jedno i drugie. To twoja decyzja, ale jak coś pójdzie nie tak… przy porodzie może być tyle komplikacji…. Cesarskie cięcie? A to pewnie dla swojej wygody decydujesz się na przecięcie powłok brzusznych i macicy. To może zaszkodzić dziecku, a o przeciętej tobie raczej mało kto będzie wspominał, toż to twoja powinność. Z czasem zapomnisz o wielogodzinnym niewyobrażalnym bólu rozdzierającym ciało. O ranach. O ponad miesięcznym codziennym krwawieniu. Czasami złamaniach, szytym ciele. O odchodach połogowych wielkości dłoni. O hemoroidach. O zrostach pomiędzy jamą brzuszną a ścianą brzucha. Choć moja mama 50 lat później nadal je czuje, zapomnieć nie może. Słyszałam głosy o natychmiastowym zapomnieniu, słyszałam też głosy o traumach i wieloletnich depresjach. Cóż, taki urok tej powinności. Nie ty jedna, nie ma co gadać. Zamilczmy na ten temat. Co cię nie zabije to cię wzmocni, ale dziecięcia nie wzmocni, tylko pokaleczy forever, ot taka pokraczna logika.
Zaszkodzić może wszystko. A przede wszystkim Ty. Ona temu winna. Będzie za co uderzać się pięścią po piersi w kościele. Co niedzielę szybko nie wstaniesz z kolan.
Bo kiedy już przywitasz na świecie potomka, to zaczynasz go przegrzewać, albo ubierać za lekko. Źle nosić, źle podnosić, źle odkładać, odpowiedzialność za wszelkie ewentualne krzywizny ciała wiadomo po czyjej stronie. Jeśli cokolwiek nie idzie z karmieniem, to możesz zacząć obwiniać swoje ciało. Na pewno masz złe cycki. Na pewno coś źle robisz, źle wkładasz sutka, źle układasz pierś w dłoni. Uważaj, bo udusisz dziecko w nocy, nie śpij z nim, bo upuścisz. Choć spanie to ci akurat nie grozi. Najlepiej nie odchodź na krok, bo właśnie wtedy przestanie oddychać. Jeśli jednak jakimś cudem śpisz, to śpij blisko, bo inaczej będzie się czuło odtrącone, to normalne, że ssacze matki mają swoje młode na sobie non stop, 24h na dobę, nie widziałaś w programie przyrodniczym? Biedne głodne dziecko, za małe, za duże, za grube, za chude, za jakieś…
„Wiesz, nie chcę się wtrącać, ale nie myślisz, że coś…”
„Tak patrzę i pomyślałam, że może…”
„Przeczytałem, że może mogłabyś inaczej…”
„A spróbuj może…”
„Ja uważam…”
„Za moich czasów…”
– Na pewno karmi pani tylko piersią?… – pyta pani pediatra
– Słucham?
– Na pewno karmi pani tylko piersią?
Nie, k… snikersami.
Spędzam na tym karmieniu jakąś połowę każdego swojego dnia; bo zdrowo, bo jak najdłużej, bo dla dobra, bo buduję więź, bo chcę.
„ja nie wiem, czy ty go nie przekarmiasz?”
Naturalny dystrybutor mleka czytaj ja, ponoć nie może przekarmić, ale według babci może. Myślałam, że może i ja będę miała problemy z karmieniem, bo piersi mam nie za duże, właściwie już kiedy byłam w podstawówce, zgłaszali się ochotnicy komentujący moje części ciała i to nie ustąpiło przez kolejne dzieści lat.
„Musisz nacierać sutki, żeby przyzwyczaić je do karmienia”
„NIE WOLNO nacierać sutków bo urodzisz przedwcześnie”
„Zostaw, samo się zrobi”
Zrobiło.
Zrobiły się większe niż moja głowa. Mogłabym nimi zabijać, bywają twarde jak kamienie. Przy zapaleniu na przykład, przy którym możesz spodziewać się gorączki, dreszczy i bólu jak skurw… cóż wtedy trzeba robić? Przystawiać częściej! Ssanie sutków przez pierwsze dni bywa tak miłe jak zrywanie strupa z kolana przedszkolaka, raz za razem. Jeśli to czytacie panowie i myślicie, że ssanie sutków jest przecież przyjemne, to wyobraźcie sobie, że wasz poraniony do krwi penis, jest obdzierany ze skóry, tak co godzinę, albo częściej, za każdym razem jak tylko trochę się wygoi. Seksi? No właśnie. mmmmm…czekam na zęby…
Usłyszałam w internetach, że mam teraz piękne cyce, albo subtelniej – stałaś się bardziej kobieca. Och dziękuję, czuję się jak bidon. Niemyty bidon. Moja poranna pielęgnacja często kończy się na opłukaniu twarzy wodą. Tyle. Książkę o koreańskich 10 krokach pielęgnacji mogę wywalić do kubła. Kawa? Moja akurat ciepła, inaczej wpadałabym we framugi drzwi, czasami wpadam. Szybka kanapka z czymkolwiek z lodówki, czasami na stojąco, albo na tańcząco, bo może akurat trzeba zaśpiewać 4 leśne ludki albo inne 4 słonie zielone słonie. Lubię to robić. Śpiewam piosenki jak szalona, wymyślam na bieżąco słowa, improwizuję do każdej melodii, uważam, że mam do tego talent. Po paru latach praktyki bez problemu będą mogła wystąpić w jakiejś rapowej bitwie na dziecięce piosenki. Podczas śpiewania często opróżniam albo ładuję zmywarkę.
Zmywarka stała się taką jakby moją upierdliwą przyjaciółką, mam wrażenie, że widzimy się bez przerwy. Nagle zmywarka i pralka zaczęły nawoływać co chwilę, dzwonią bez przerwy. Nie zdawałam sobie dotychczas sprawy, że to tak wielka część życia – ładowanie brudów.
Pofikamy trochę po dywanie, przywitamy wszystkie kwiatki na parapecie, poopowiadam o ptaszkach, wiewiórkach, drzewach, słońcu, o wszystkim w zasadzie. Dużo się przy okazji uczę. Okazało się, że lata mojej edukacji, poszły na marne, moja wiedza jest na tyle ograniczona, że muszę posiłkować się wszechwiedzącą wyszukiwarką. Czekam aż nadejdzie czas pytań „a dlaczego?” Obstawiam, że po tym etapie matkowania, wystąpię w programie 1 z 10. A póki co karmienie, przewijanie, usypianie i tak naprzemiennie, miesiącami. Dzidziory ponoć przez pierwszych parę miesięcy nie wiedzą, że są oddzielnym bytem, co jest absolutnie piękne i jakże wielką niesie za sobą odpowiedzialność….tak że jesteśmy razem cały czas, a kiedy On nie jest na mnie, to jest obok. Nie wiem gdzie jestem ja, teraz jesteśmy MY. Patrzę na siebie w lustrze i nie widzę ani starej siebie, ani matki, ani nikogo kogo sobie na swój temat wyobrażałam. Jestem nowa, zmieniłam się, to na pewno, ale nie wiem kim teraz jestem. To bywa trudne. Czasami wprowadza we mnie niepokój. Czasami płaczę za starą sobą. Przykro mi, że ta dziewczyna gdzieś tam została. Nie zdążyłam jej pożegnać. Kiedyś o poranku zastanawiałam się dlaczego nie ma mnie teraz na jakiejś ciepłej plaży, dlaczego właśnie teraz o 5 rano nie kończę rozmawiać z ludźmi, tańczyć, nie wychodzę właśnie roześmiana z wielkiej wody. Teraz o poranku chodzę boso po kuchni, smażę pachnące wanilią naleśniki. Opowiadam mojemu synowi o każdej czynności, którą wykonuję, o każdej rzeczy, której używam. Doświadczam tego wszystkiego na nowo. Prostych, codziennych spraw. Obserwuję jak On zachwyca się drewnianą łyżką i przede wszystkim moją obecnością. To na teraz wystarcza, codzienne, proste współbycie. Czasami układam się w tym mięciutko, nucąc kołysanki Mozarta a czasami umęczona płaczę sobie w samotności. W chwilowej samotności. Bo zaraz muszę iść. Wzywają mnie matczyne obowiązki. Karmienie, przewijanie, usypianie no i zmywarka, i pralka. Spędzamy prawie godzinę patrząc na wirujące w pralce mokre ubrania, oddycham miarowo. Z uwagą oglądam orchidee nadrukowane na płynie do płukania. Nie wiedziałam, że wanilia jest z tej samej storczykowatej rodziny co orchidea. Zapomniałam, że mogę uczyć się zewsząd, nie tylko z wyszukiwarki. Nie wiedziałam, że mój syn będzie trząsł się z zachwytem do misia Coccolino, którego kiedyś w telewizji oglądałam mała ja. Miś Coccolino na etykiecie płynu do prania jest w koszuli w kwiaty, nigdy wcześniej tego nie zauważyłam. Miś Coccolino i mój syn znów przywracają mnie do obecności, znów pozwalają mi po prostu tu być. Przecież nie jestem teraz na plaży. Jestem tu, pod wirującą jak moje myśli pralką. Mogę płakać nad swoimi utraconymi fantazjami albo skorzystać z teraz i zbudować nam najczulsze wspomnienia pachnące waniliowymi naleśnikami.
Bo tak naprawdę wzywa mnie Miłość. Potrzeba bliskości, obecności, wspólnoty.
Trzymania za malutką rączkę, całowania najmiększych policzków, patrzenia w wielkie, szczere, niewinne oczyska. Nie wiedziałam, że można tak kochać. Bezgranicznie. Bez oczekiwań, wymogów, bez przygotowań, przysięg, obietnic, bez słów. Matczyna Miłość… cierpliwa jest, łaskawa jest. Nie zazdrości, nie pamięta złego, wszystko znosi, wszystko przetrzyma. Nigdy nie ustaje. Słyszałam te słowa wielokrotnie, ale dopiero teraz je zrozumiałam. Pierwszy list do Koryntian, rozdział 13, werset 4-13. To o tej miłości. Najczystszej, najpełniejszej, najoczywistszej. Bo to o przetrwaniu, o życiu. Czy istnieje coś potężniejszego niż szczere, pierwotne, naturalne oddanie? Śmiem twierdzić, że nie, i choć to piękne w doświadczaniu to tak naprawdę mało romantyczne. Miłość w ogóle jakby się jej przyjrzeć tak poważnie, jest mało romantyczna. Nie ma nic wspólnego z sercem. Zamieszkuje wyłącznie mózg, głównie układ limbiczny, jest doświadczeniem całkowicie neuronowym. Nieuchronnie zaczyna się od pociągu seksualnego, za który odpowiadają głównie hormony i trochę zmysły. Dopamina robi bum wywołując pożądanie, ekscytację oraz cień obsesji… Serotonina nie pozwala myśleć o niczym innym, adrenalina i noradrenalina przyspieszają bicie serca i wywołują odurzenie, co niewiele się różni od tego po kokainie podobno, to dla mnie arcyciekawe ale będę o tym opowiadać jak już będę w 1 z 10. Teraz tylko o oksytocynie – cząsteczce przywiązania. Odpowiada za przedłużenie gatunku. Bo cel tej całej życiowej zabawy z ewolucyjnego punktu widzenia, jest jeden. Przedłużenie gatunku. Oksytocyna więc szaleje podczas orgazmu, karmienia piersią i przy patrzeniu w dziecięce oczy. Stąd to najbardziej wszechogarniające uczucie na świecie. Piękne, czczone i strategiczne dla ewolucji. Wiedza ta nie odbiera mi podniet związanych z doświadczaniem, czytaniem, słuchaniem o, oglądaniem tejże. Rzadko nudzi mnie obserwowanie miłości nie wynikającej z braku. Doświadczanie jej jest czymś za czym trudno nie tęsknić, choć ostatnio nie wierzyłam, broniłam się i bałam jak cholera. Nie chciałam się oddawać. Byłam już świadomie oddana przez długie lata, zgodnie ze swoim wyborem i postanowieniem trwania, jednocześnie będąc w silnym związku ze sobą. Zostawiłam to oddanie i siebie, by oddać się ponownie, choć już inaczej. By, być może kiedyś ulepić nową siebie. Dotychczas najsilniejszą relacją była dla mnie ta własna. Dziś, kiedy mija 190 któryś dzień i nadchodzi kolejna nieprzespana noc zaczynam tęsknić za tą odrębną, oddzielną a jednak cząstką mnie, nie tą utraconą, tą nową, najważniejszą – za moim synem. Tęsknie za nim kiedy śpi. Tęsknie, kiedy chwil parę go nie widzę. Kocham go, kocham go absolutnie. To bez wątpienia jest miłość, inna, większa, ważniejsza. Kocham każdy jego wyraz, każdy najsubtelniejszy bezzębny uśmiech. Kocham dotyk jego pulchnego, ciepłego, miękkiego ciałka. Malutkie paluszki poszukujące moich dłoni. Kocham jego mleczny oddech.
„Gdy zaś przyjdzie to, co doskonałe, zniknie to, co jest tylko częściowe…”*
W tej miłości rozpłynęły się dotychczasowe ważności. Rozpłynął się pęd i potrzeby, które aktualnie wydają się błahe. Już nie muszę. Stale wiele chcę, stale wiele mam do przekazania ale kierunkowanie się zmieniło. Potrzebne mi zasoby by w spokoju trwać, ale mogę powolutku przechadzać się po pokoju tuląc małego człowieka i to na ten moment wystarcza. Chcę o tym pamiętać zanim znowu wpadnę w jakiś wir. Nie chcę zapominać. Warto to wszystko przeżyć, tego wszystkiego doświadczyć. A właściwie im mniej śpię, tym więcej doświadczam. Leonardo da Vinci spał ponoć w cyklu polifazowym, matki to przebijają, zacznijmy na nie patrzeć jak na wyjątkowy rodzaj geniuszu. Dostaję wiadomości w których kobiety piszą – nie wyspałam się od paru lat! Piszą – „Musisz wytrzymać tak… z półtora roku”, niektóre z nich mówią o czterech latach. Po prostu – KIEDYŚ SIĘ WYŚPISZ. Wszystko przecież mija. Póki co minęły miesiące przysypiania w pozycji siedzącej z podkulonymi nogami, opadającej głowie i to codzienne uczucie piasku pod powiekami, które niweluje jeden sekundowy bezzębny uśmiech. Miłość, ta miłość warta jest wszystkiego co trudne. Wiem, że będę za tym tęsknić. Wszystko tak szybko mija.
Pamiętaj.
*Cytaty pochodzą z biblii i ust pojawiających się w moim życiu osób