o codziennym czuciu co wraz ze wzrostem, wagą i ciśnieniem krwi nam towarzyszy.

Jest taki australijczyk co pisze, poetą jest, aktorem i muzykiem przede wszystkim, głos ma taki, że jak go kiedyś pierwszy raz usłyszałam, to stanęłam i w bezruchu póki nie skończył jak w modlitwie stałam. A świat się zatrzymał na chwil parę. I okazało się, że za każdym razem, kiedy włączam „push the sky away” to tak stoję i w słuch się zamieniam. Tylko tym słuchem i czuciem jestem. A wcześniej jak lat miałam siedem i zobaczyłam w telewizji Kylie w wodzie, taką na wpół istniejącą, a wokół niej wąż się wił i głos jego, to stałam tak samo i oddychałam szybciej i niepokojąco podniecające to było dla siedmiolatki i dla dorosłej już mnie, dalej jest.
Dostałam parę lat temu w dzień imienin bilet na jego koncert, bo przybył do Warszawy, ale nie udało mi się do niego dotrzeć, bo pieniądze za bilet zostały zwrócone, coś z miejscami nie tak było.
W tym roku był muzyczny festiwal, kolejny już, siedemnasty zdaje się, a ja na żadnym jeszcze nie byłam. Nick Cave był. Wcześniej Pearl Jam w Krakowie, później The Rolling Stones w Warszawie i Guns N’Roses w Chorzowie, a ja żadnych emocji z nimi i z tłumem nie dzieliłam.
A przecież przez wiele lat mój prywatny stary rock’and’rolowiec – Tata, uczył mnie sięgania po te muzyczne emocje. Grał na gitarze, wybijał rytm stopą i ciała kołysaniem, a ja do tego rytmu wewnętrznie się kołysałam. Nauczył mnie z tej muzyki czerpać wzruszenia i uczył też żeby przeżywać i niczego nie żałować. Nauczyłam się więc z biegiem lat nie żałować a działać, więc za  ja do Nicka jadę, do kraju pobliskiego – Berlina, do tłumu, co na jego koncert przybędzie.
Wczoraj u pewnej redaktor naczelnej czytałam o codziennym czuciu co wraz ze wzrostem, wagą i ciśnieniem krwi nam towarzyszy. O skali na której codziennie się odnaleźć możemy pomiędzy dobrym a złym samopoczuciem, co się składa na nasze szczęście, takie przez małe „s” – codzienne. Pisała, że się znajduje na tej skali wysoko, kiedy jedzie samochodem, z przodu, obok kierowcy. Kierowcy nieprzypadkowego.
Zasnęłam z myślą, że za parę dni będę zbliżać się, jadąc samochodem, z przodu, obok mojego nieprzypadkowego kierowcy, do nieznanego, do pożądanego, by kolejne spełniać marzenia.
Bo jeśli nie uda się złapać chwili, to nic nie stoi na przeszkodzie by po nią sięgnąć, by ją stworzyć, by zrealizować swoje zamiary.
Pani redaktor napisała, że jeśli podróżowanie w parze jest wysoko na mojej skali szczęścia to konkurs na stronie sto siedemdziesiątej jest dla mnie.
Nigdy nie brałam udziału w żadnym konkursie. Kiedyś w okolicach wieku lat siedmiu wysłałam rozwiązanie krzyżówki do jakiejś redakcji. Nie dostałam żadnej odpowiedzi, ale chyba na nią wcale nie czekałam. Czas poświęcony na rozwiązanie hasła, kupienie koperty na poczcie i przyklejenie znaczka polizanego wcześniej językiem ustawiło mnie wysoko na mojej skali szczęścia. Niczego więcej nie oczekiwałam. Teraz mając lat trzydzieści prawie, czasami się gubię po drodze. Czekam na efekty, tupię niecierpliwie zamiast ten rytm wybijać stopą co szczęście sprawia. Dziś o poranku usiadłam przed komputerem i palcami na klawiaturze rytm wystukuję, który rozpoczyna nową opowieść i to mnie ustawia wysoko na skali szczęścia.
Paraskewidekatriafobia.
Pochodzi od greckiego parakevi – piątek, dekatreis – trzynasty, fobia – wiadomo.
W ten dzień kiedy czarne koty wybiegają na drogę, rozpoczęła się nasza podróż.
Ponoć strach przed piątkiem trzynastego czai się już w ludzkości od 1307 roku, kiedy to aresztowano Templariuszy, oskarżonych przez króla Francji Filipa IV o herezję i sodomię. Ponoć niesłusznie. Ostatni wielki mistrz zakonu przed spłonięciem na stosie przeklął Filipa IV, który rok później umarł. Może to nie piątek, może to przekleństwo, może to inne choróbska, których przez rok cały można się nabawić od groma.
W 1307 roku na świecie mnie jeszcze nie było, nie miałam babki powtarzającej by nie wstawać z łóżka lewą nogą. A koleżanki panicznie bojące się upuszczenia lusterka nieco mnie dziwiły.
Jestem ostrożna, ale przechodzenie pod drabiną mi nie straszne, bez względu na datę.
Od godziny 6 rano media mnie ostrzegają przed wychodzeniem z domu, co budzi tyko uśmiech na mojej twarzy. Nie lubię zastraszania, które by nas ustrzec przed wieloma wyimaginowanymi strachami, często inni nam fundują.
Przyjaciółkę mam, taką od zawsze. Kiedy była burza, jej mama wystawała przez okno i krzyczała na całe podwórko, by Aga natychmiast wracała już do domu, bo trafi ją piorun. Moja mama podczas burzy ściągała buty, ja robiłam to samo i razem po ciepłych kałużach biegłyśmy do domu. Jeśli nawet sama czuła niepokój, robiła wszystko by nie przeniósł się on na mnie. Ot co. Dzisiaj Aga się burzy boi, ja nie. To samo z piątkiem. Jeśli od ponad 700 lat powtarza się, że trzynastego jest pechowy, to trudno nie wierzyć. Tym bardziej, że to autorytety powtarzają; babcie co przecież całą mądrość świata niosą, matki nasze i pan z telewizji.
Bez obaw pojechaliśmy po nowe. Bardzo lubię ten czas wspólnej podróży; rozmawiamy wtedy dużo, milczymy w porozumieniu, śpiewamy wspólnie.
Śpiewaliśmy wspólnie też podczas koncertu, razem z ponad dwudziestoma tysiącami osób.
Długo obserwowałam stojące obok mnie panie.
Jedna z nich miała może dwadzieścia lat, długie farbowane włosy, umalowane na niebiesko usta z których wydobywało się każde słowo tekstów piosenek. Za nią stała pani conajmniej dwadzieścia lat starsza, bez żadnego makijażu. Kolejny raz uświadomiłam sobie, że te wszystkie zewnętrzne różnice nie mają żadnego znaczenia. W ich ciałach było tyle samo energii, którą oddawały w stronę sceny, tyle zaangażowania i emocji. Za moimi paniami stała homoseksualna para mężczyzn około pięćdziesiątki, przed nimi tańczył nastoletni, wytatuowany chłopak w czapce z daszkiem, a może była to dziewczyna, a może nie ma to żadnego znaczenia. A może najważniejsze jest to, żeby pamiętać, że wszyscy możemy czuć się podobnie, podobnie przeżywać.
Wszyscy jesteśmy w trakcie swojej podróży, niezależnie od wieku, płci czy poglądów.
Nasze życie to ciągła podróż, przechodzenie z punktu do punktu, oby jak najwięcej było takich chwil kiedy możemy się w tej podróży łączyć. Czerpać od siebie nawzajem, oddawać i brać. Uczyć się jedni od drugich, akceptować, nie oceniać. W trakcie mojej podróży ponad dwadzieścia tysięcy osób połączył wokalista, ale ci sami ludzie łączą się od dekad, nawet kiedy samotnie śpiewają te same słowa, te same treści i wartości. To łączenie się z innymi ważną część życia stanowi. Dzięki niemu rozpoczynamy przyjaźnie, partnerskie związki, zawodowe relacje. Te podobieństwa w naszym zróżnicowaniu nas łączą.
Myślałam o tych wszystkich chwilach wzruszenia, które przeżywali słuchacze, kiedy samotnie słuchali muzyki, o tym, że teraz ponownie łączą się z tłumem, czującym podobnie.
Wracaliśmy do domu ciągle słuchając tych samych brzmień, długo milczeliśmy, momentami śpiewaliśmy cicho te same fragmenty.
Jestem wdzięczna temu tłumowi, który podczas tych zaledwie paru godzin naszej podróży, pokazał mi jak wielką siłą jest zjednoczenie.
Pani redaktor jestem wdzięczna, ponieważ i z nią się jednoczę, dzięki jej słowom, przypomniałam sobie o tym,  że inni, nawet nam nieznani, mogą jednym słowem, rytmem, spojrzeniem, uruchomić w nas podobne uczucia i ustawić nas wysoko na naszej skali szczęścia.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *