Miesiąc później.
Budzę się na powystawowym materacu w malutkim pokoiku.
Sięgam po zeszyt w którym zapisuję sny. Przywiozłam go z domu,
pierwszego domu po tym rodzinnym, który szczerze potrafiłam nazwać domem.
Domu, który mnie zachwycał, który był spełnieniem dziecięcych marzeń.
Rano otwieram okna, wpuszczam do domu leśne powietrze. Zapalam świece i kadzidła. Parzę kawę. Pamiętam zapachy domów. Drewnianą boazerię u babci Oli, zapach drewna, wykładziny i maminych perfum stojących w korytarzu. Zwierzęta u Agi. Małe chomicze dupki wśród trocin. Dyszące, duże psy. Dym z papierosa matki. Kurz z wojskowych hełmów brata. U pani Krysi pachniało suszonymi grzybami. Leżały rozłożone na gazetach w salonie. Suszyły się tam bez przerwy, a pan Zygmunt bez przerwy grał w brydża.
Spotykam się ze sobą. To jest intensywna, skomplikowana relacja.
Od niedawna raz w tygodniu zabieram się na randkę. Spędzam ze sobą intymny czas, spełniam swoje zachcianki, robię sobie dobrze. Dbam o to by było nam miło. Mnie i mi.