Planeta – Poród

Chciałam przeżyć ciążę, ale poród?
Słyszałam, że to jakiś mistyczny, utajony, pradawny rytuał. Owiane tajemnicą przejście na drugą stronę. Niby wiedziałam na czym polega ale tak naprawdę nie wiedziałam za wiele. Niby o wszystkim gadamy szczerze a o porodzie jakoś tak lakonicznie. Tak wiele kobiet rodziło a niewiele o tym opowiada. “Urodzisz – zobaczysz” – slyszałam. Ileś razy po moim pytaniu o poród kobiety machały na mnie ręką mówiąc – “nie ma co wspominać”, – “eee to się szybko zapomina, wszystko przestaje mieć znaczenie kiedy dostajesz dziecko na pierś” i inne niewiele dla mnie wcześniej znaczące stwierdzenia. Wiedziałam, że i ja niebawem tego doświadczę, chciałam dowiedzieć się czegoś bezpośredniego, szczerego, pewnego. Ciężko było zobaczyć, przeczytać, usłyszeć coś autentycznego, coś, co nie będzie ubierane w strach albo mistycyzm. Coś po prostu. A może to się nie da “po prostu”? Może to jakaś tajemnica porodu. Tuż przed moim porodem, otrzymałam od znajomych mi matek parę szczerych opowieści, właściwie jedną, która była choć fragmentem przebiegu, bez ogródek, bez przemilczeń. Ten fragmencik opowieści bardzo mi pomógł. Dziękuję za niego Marika. Czuję, że powinnam napisać o sobie słów parę, może będą dla kogoś wspierające, może urzeczywistniające, a może po prostu będą kolejną cegiełką, która pozwoli wybudować jakiś fundament na tej tajemnej planecie – poród. Jeśli jesteś człowiekiem delikatnym, który nie ma ochoty czytać o rozdartych częściach ciała i ludzkich wydzielinach, to zapraszam w tym miejscu do lodówki po sezamki czy co tam lubisz, zajmij się czymś innym, nie czytaj dalej.

Pierwszego dnia sierpnia, dokładnie rok po tym kiedy się poznaliśmy, tuż po północy – chlupnęło. Mokre nogi, mokra pościel. Odeszły mi wody pomyślałam. Czytam o symptomach porodu od miesiąca, ukończyłam szkołę rodzenia. Pamiętam, że jeśli nie mam regularnych skurczy co 5 minut nie ma co jechać do szpitala, no chyba, że odejdą wody na przykład. Właśnie chyba odchodzą, ale nie wiem, nie jestem pewna. Googluję. A tam internet huczy; jedź do szpitala, nie jedź do szpitala, natychmiast, poczekaj. Dziesiąt artykułów, żadnemu nie ufam. „Lepiej przyjechać dwa razy za wcześnie, niż raz za późno” dźwięczą mi w głowie słowa położnych. Teraz nawet nie wiem czy to na pewno były położne. Piszę do pani Moniki, pani Monika ze szpitala powiedziała; proszę dzwonić o każdej porze dnia i nocy. Trochę mi głupio dzwonić, więc piszę. Dostaję odpowiedź nad ranem – proszę przyjechać. Jadę. KTG czyli Kardiotokografia, monitorowanie akcji serca płodu wraz z jednoczasowym zapisem czynności skurczowej mięśnia macicy. Dźwięk ktg jest uspokajający, serce mojego syna brzmi jak galopujący koń. Mogłabym przy nim zasnąć. Pęcherz płodowy jest cały, widzę na obrazie usg włosy na jego główce. Jest nisko. Odwiedza nas parę życzliwych osób. To pewnie jeszcze nie dziś – mówią. Godzinę jeszcze spacerujemy po szpitalnym korytarzu po czym jedziemy na randkę. Pijemy wietnamską kawę we Wrzeniu. Odwiedzamy bliskich. Czuję się niby normalnie acz wiem, gdzieś tam pod skórą wiem, że coś się dzieje.
1 sierpnia, o godzinie 17 w całym mieście wyją syreny. O godzinie „W” cała Warszawa staje żeby oddać hołd. Dokładnie rok temu się poznaliśmy, w godzinie „W” leżałam samotnie na podłodze i za nim tęskniłam. Rok później stoimy razem na tarasie, przytulamy się, a ja zaczynam mieć regularne skurcze. Przez kolejne dwie godziny mierzę je w aplikacji. Nie miałam albo nie odczuwałam dotychczas skurczy przepowiadających. Nie wiedziałam czego się spodziewać po skurczach docelowych. Będą podobne do skurczy macicy przy miesiączkach, tylko silniejsze – mówili. Nijak te odczucia nie były dla mnie podobne. Ciężko znaleźć mi odpowiednie słowa. To było coś pomiędzy napieraniem od środka w kierunku krocza a spięciem, ale nie takim, które moje ciało kojarzy z jakimikolwiek innymi skurczami ciała. Mało przyjemne. Płacę mandaty, odpisuję na maile, chcę mieć wszystko załatwione przed. Wycieczka do szpitala po raz kolejny. Staram się zapamiętać każdą chwilę. Pan, który wiezie nas taksówką ma na imię Vitalii. Michał całą drogę trzyma mnie za rękę, uśmiecha się, choć czuję jego napięcie. Na zewnątrz jest około 29 stopni. Wiatr wieje z prędkością około 30 m na sekundę. Czuję, że skurcze nieco zaczynają zmieniać mój oddech. Zastanawiam się co myśli pan, który nas wiezie. Myślę o tym, że jeśli zaraz odejdą mi wody będzie trzeba zostawić mu pieniądze na myjnie, nie wiem czy mam gotówkę. Na miejscu witam się z tymi samymi osobami, z którymi widziałam się nad ranem. Zastanawiam się czy nie są zmęczeni po całym dniu pracy. Ponownie mnie badamy. Rozwarcie podobne jak rano. Zapis KTG ponoć nie rejestruje skurczy. Czuję się jak wariatka. Powracają moje obawy i niechęci wobec tego by kogokolwiek kłopotać. Myślę o tym, że zawracam im głowę. Kiedy się wreszcie tego pozbędę? Rodzisz do cholery, powiedz im, że rodzisz, że masz skurcze i że nie wiesz co się dzieje. Krystaliczna szczerość, to zawsze się sprawdza. Jedna z pań przynosi wyznacznik bólu.
– Na ile panią boli? Proszę wskazać na skali od 1 do 10. Och, skale, jakież to niewymierne. Skąd mam to wiedzieć.
– Co jest 10tką na skali? – pytam.
– 
10 to jest urwana ręka – odpowiada pani.
Wybucham śmiechem. Ok. Jak widać nigdy nie miałam urwanej ręki, na szczęście nie mam pojęcia jak to boli. Uruchamiając wyobraźnię określam swój ból na dwa. Myślę o swojej przyjaciółce, gdzie ona byłaby na tej skali. Boli ją czesanie włosów a po niepozornym szczypnięciu, przez tydzień ma podskórny wylew. Pamiętam jak ze mnie żartuje, mówiąc, że ja ze swoim wysokim progiem bólu pewnie będę czytała książkę rodząc. Przyjmują mnie do szpitala. Wypełniam tryliard dokumentów, podpisuję przeróżne papiery, dostaję wiele pytań o mój stan zdrowia, o stan zdrowia moich bliskich. Przebieram się w koszulę porodową. Michał czeka na korytarzu. Jesteśmy prowadzeni do sali. Sala Sosna. Ma fototapetę z sosnami właśnie. Przyszłam do sali sosna w koszuli porodowej, no, tego jeszcze nie grali. Jest tam przyjemne światło, jest dość ciemno. Na suficie są małe światełka przypominające nocne niebo. Dyfuzor do aromaterapii, pani położna odpala zapach mandarynek, jeden z moich ulubionych. Mandarynki pachną grudniem, świętami Bożego Narodzenia, tuleniem i spokojem. W sali są piłki, krzesła porodowe, kabina prysznicowa, wielkie porodowe łóżko. Co chwil parę przychodzą do nas różni ludzie, witają się. Nie zapamiętuję ich imion. Ich wyrazy twarzy za to, będę pamiętała do końca życia. Michał ciągle pyta czego potrzebuję. Leżę pod zapisem ktg, co chwilę chcę sprawdzać czy wszystko jest dobrze i czy widać jak zapisują się skurcze, przecież cały czas je czuję. Odnotowuję je w aplikacji w telefonie. To poczucie kontroli nieco mnie uspokaja. W sali jest wielki rozkładany fotel dla męża. Mój mąż, który nie jest moim mężem czyta mi książkę. Wzięliśmy z mieszkania Hanuszkiewicza jego książkę „Zbyt duża różnica płci”, po raz kolejny w ważnym momencie pradziadek Lwa w jakiś sposób nam towarzyszy. Michał ma piękny głos, staram się przenieść pomiędzy wypowiadane przez niego słowa ale coraz ciężej mi się skupić. Jest około 22 może już 23. Przenoszę się na piłkę. Zapis ktg się na niej gubi, wstaję. Okazuję się, że podczas skurczy coraz trudniej mi stać. Napieranie jest coraz silniejsze, zaczyna zmieniać się odczuwany ból, który obejmuje teraz całe krocze, brzuch i odcinek lędźwiowy. Wspinam się na paluszki. Nie mogę ustać na całych stopach. Próbuję pobierać powietrze rozszerzając żebra, powoli wydychać je do dna miednicy. Pracuję z oddechem od lat. Uczyłam się panowania nad nim w szkole filmowej. Od lat praktykuję medytację. Codziennie siedzę. Uczę Mindfulness. Dam radę. Jestem przygotowana myślałam. Nie daję, moje minimalne wyobrażenia o tym jak będzie, rozpływają się w obejmującym mnie bólu. Podczas kolejnych godzin i kolejnych skurczy powoli oddalam się od pełnej świadomości. Zaczynam wydobywać z siebie głębokie zwierzęce pomruki. Staram się oddychać i świadomie rozszerzać przestrzeń we mnie przy każdym nadchodzącym skurczu. Nie zawsze się udaje. Większość z nich to próba wytrzymania, krótkie wstrzymane oddechy. Przez te dzieści sekund co parę minut po prostu staram się wydychać powietrze jak najwolniej. Jest coraz trudniej. Idę pod prysznic. Jestem tam sama. Chce mi się płakać. Rodzę. Nie wiem czy mam usiąść czy stać, w żadnej pozycji nie jest choć trochę komfortowo. Polewam się ciepłą wodą, mam dreszcze. W myślach powtarzam sobie – pomogę ci, nic się nie martw – myślę o moim synu. Musimy zrobić to razem. Kiedy tu przyjechaliśmy dużo żartowałam, nagrałam parę wiadomości do moich bliskich. Wariatka – pisali. Teraz jest poważnie, teraz nie umiem żartować, teraz próbuję to przetrwać. Pani, która mnie przyjmowała zapytała mnie przy próbie oceny bólu czy jest tak, że chciałabym gryźć ściany. Tam pod prysznicem, powoli zaczynam rozumieć co znaczy chcieć gryźć ściany. Czytałam o tym, że poród może być przyjemny, że to dla niektórych kobiet mistyczne, orgazmiczne przeżycie. Ja na skali jestem coraz bliżej urwanej ręki, bardzo daleko mi do przyjemności. Minęło parę godzin, czuję jakbym była w innej czasoprzestrzeni. Witaj planeto – poród. Pomiędzy skurczami moje oczy ledwo się otwierają, nie wiem ile czasu minęło, nie wiem ile jeszcze to będzie trwało. Staram się przetrwać każdy kolejny skurcz. Czuję jakbym była na tej planecie sama. Ja i mój syn, którego wspólnie potrzebujemy wydać na świat. Michał, Ci ludzie, którzy przychodzą tu co jakiś czas, ten pokój, miasto, wszystko zniknęło. Jestem ja, ten kurewski ból i każda kolejna próba walki o najspokojniejszy, najwolniejszy oddech. Nie mówię za dużo, co jakiś czas, kiedy nie mogę ustać na nogach głęboko mruczę do podłogi. Wraca pani położna zaprasza mnie na łóżko, bada, ponad 6 cm rozwarcia. Podczas badania pęka mój pęcherz płodowy. Pamiętam jak we wczesnych latach dwutysięcznych, w ciepłe poniedziałki wielkanocne uciekałam przed chłopakami, którzy gonili mnie z wiadrami pełnymi wody. To było takie chluśnięcie. Śmigus – dyngus, droga pani. Trochę chcę ją przepraszać, trochę nie ma za co. Trochę mnie to przywraca do szpitalnej sali. Teraz będzie bolało bardziej – informuje mnie – Znieczulenie? Kiwam głową. Kolejne skurcze są tymi podczas których mogłabym gryźć ściany. Czuję się jak w Egzorcyzmach Emily Rose. To przestaje być do wytrzymania. 10 na skali odpowiadam teraz sama sobie. Nie mam wątpliwości. To największy ból jakiego dotychczas doświadczyłam w swoim życiu. I tu wkraczają panie anestezjolożki, anielice, moje wybawicielki. Przynoszą jakieś dokumenty do przeczytania, podpisania, nie czytam, podpisuję. Opowiadają co będą robić. Słucham, staram się być obecna najbardziej jak to możliwe. Dzieści sekund najokropniejszego bólu, co dwie minuty, przez wiele godzin. Panie zwijają mnie w pozycję embrionalną. Jedna z nich mówiąc do mnie najłagodniejszym głosem jaki słyszałam przyciska moją głowę do klatki piersiowej. Druga łapie mnie za rękę i najkonkretniej zaczyna mnie instruować. Czuję, że ona mnie wybawi, czuję, że za chwilę złamię jej dłoń. Podczas wbijania się w mój kręgosłup, tych paru skurczy, przyjmowania paru różnych rodzajów bólu, paraliżu nóg i tego tępego dziwnego uczucia rozchodzącego się po moim ciele – chcę żeby to się skończyło. Nie chcę tego doświadczać ani chwili dłużej. Jestem cała mokra. Słyszę co one mówią, ale unoszę się gdzieś na planecie – poród. Jakby świat znikał, jestem gdzieś nad tym szpitalnym łóżkiem, bólem nie do wytrzymania a głębokim, zwierzęcym mrukiem i półprzymkniętymi powiekami. I nagle wszystko znika, ból odchodzi, rejestruję go gdzieś w tle ale już go nie doświadczam. Zauważam Michała, salę w której jesteśmy. Słyszę zapis ktg. Nie czuję swoich nóg, ale w tym braku czucia, czuję wyraźniej, wróciłam. Mówię mu, że jestem w raju, że mogę zostać, ponownie zaczynam żartować. Jestem zmęczona, to było podłe. Cieszę się z tej chwili ulgi, wiem, że to nie koniec. Zasypiam. Śpię godzinę. Przez chwilę przed zaśnięciem modlę się aby poród postępował. Budzi mnie powoli powracający ból. Powraca położna.
– 10 cm, będziemy rodzić – mówi. Poczekamy aż młody zejdzie niżej, znieczulenie puści.
– Proszę przygotować ręcznik, pieluszkę, czapeczkę… patrzę jak Michał szykuje rzeczy. Chcę mu podpowiedzieć co gdzie jest. To kolejna przestrzeń, którą chciałabym pożegnać. Przylgnęła do mnie od mojej matki, część przekonania, że wiem lepiej niż inni. Wypuść to teraz. Zostaw tu. Właśnie stajesz się nowym człowiekiem. Ból powraca. Na salę przyszła doktor Basia, jest położna Małgosia, jest dużo osób, każdy coś robi. Zakładają specjalne ubrania. Próbujemy rodzić. Zaczynam przeć podczas skurczy. Słyszę stale powtarzające się „mocniej”, ale nie mogę mocniej. Robię to najmocniej jak mogę, jestem skrępowana, mam wrażenie, że urodzę z siebie wszystko poza dzieckiem. Czuję, że muszę zejść z łóżka, u jego boku jest zamocowany uchwyt. Przy kolejnych skurczach kucam. Nisko. Ślizgam się po wszystkim co wydobywa się z mojego ciała. Przy kolejnym skurczu staje się dzikim rykiem jakiego w życiu nie słyszałam. Rykiem łączącym ziemię z moją planetą. Czymś co obejmuje cały wszechświat. Czymś więcej niż cokolwiek co do tej pory znałam. Gdybym była swoją prababką to bym w tym momencie urodziła, choćby to było w szczerym polu. Czułam jak Lew opuszcza moje ciało. Parę osób po tym skurczu pomagało mi wrócić na łóżko. Słyszałam tylko nerwowe okrzyki, żebym nie parła a ja nie umiałam tego zatrzymać. Wszechświat się otworzył. Złapałam się wzrokiem z doktor Basią, która podejmowała próby wspólnego ze mną oddechu. Spokojnie, przy następnym skurczu urodzimy – usłyszałam łagodny głos. – Już tu jest z nami. Przy kolejnym parciu i ostanim moim krzyku poczułam jak mój syn opuszcza moje ciało. Widziałam go na dłoni u położnej, która uniosła go a on krzyknął. Słyszałam komplementy, zachwyty i żarty. Podoba się? – zapytały. Patrzyłam na niego, na mojego syna. Nie uroniłam ani jednej łzy. Ja, płacząca naście razy dziennie, nie uroniłam łzy. Jednym ruchem rozpięłam koszulę żeby położyły mi go na nagich piersiach. Czułam się jak żołnierz gotowy na kolejną serią wybuchów. Spojrzałam na Michała, na jego ojcowskie wzruszone oczy, na jego łzy. Miał w oczach cały świat. Pokochałam go wtedy całym swoim jestestwem. A później szeptałam najpiękniejsze słowa do mojego syna i jednocześnie przez te parę chwil mojego życia byłam gotowa na zmierzenie się ze wszystkim, ze wszystkim co świat mi przyniesie. 

 

postscriptum
Chciałam podziękować wszystkim osobom z którymi miałam kontakt w szpitalu klinicznym im ks. Anny Mazowieckiej. Dziękuję Wam za rzetelność, życzliwość i troskę. Szczególnie Monice Wiąk, dzięki której czułam się bezpieczna, dziękuję za możliwość kontaktu o każdej porze dnia i nocy. Położnej Małgosi, która przyjęła mój poród, wszystkim doktor Basiom a w szczególności Basi Kazaneckiej – zostaniesz moim aniołem już na zawsze. Za anielski głos i kojenie dr Justynie. Dziękuję mojemu lekarzowi prowadzącemu Marcinowi Wronie za te miesiące pełne uśmiechu, żartów, spokoju i pewności co do tego, że wszystko idzie wzorowo. Tu odpalam fanfary.
Michale Hanuszkiewiczu, dziękuję ci za obecność i wsparcie, które przeszło moje najśmielsze wyobrażenia ♥️ Dziękuję, że dałeś nam syna.
A przede wszystkim, dziękuję sobie. Urodzić dziecko to jest wyczyn.
Chylę przed Wami czoła drogie mamy. Jesteście superbohaterkami!

1 Comment

  1. Turczeniewicz 24 sierpnia 2024

    Kocham….

    Odpowiedz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *