Miesiąc później.
Budzę się na powystawowym materacu w malutkim pokoiku.
Sięgam po zeszyt w którym zapisuję sny. Przywiozłam go z domu,
pierwszego domu po tym rodzinnym, który szczerze potrafiłam nazwać domem.
Domu, który mnie zachwycał, który był spełnieniem dziecięcych marzeń.
Wychowywałam się w czterdziesto – paro metrowym mieszkaniu.
Ja, moje dwie siostry, rodzice, pies, kot, kanarek, a przez lata mnóstwo innych zwierząt,
które wszyscy przynosiliśmy do tego mieszkania na terenie jednostki wojskowej.
Przez lata mieszkałam chwilowo bądź nieco dłużej w różnych miejscach,
umiem się zaadaptować, ale gdzieś głęboko mieszka we mnie potrzeba posiadania
stałej bazy. Bezpiecznego miejsca, do którego chce się wracać zawsze, mimo wszystko.
Miejsca w którym rano pachnie pieczonym ciastem a wieczorem kadzidłami.
Miejsca w którym przede wszystkim mieszka miłość.
Wierzyłam, że jestem w tym miejscu, że mogę wyruszyć w każdą podróż i wrócić
z niej bez względu na to co wydarzyło się po drodze. Bezpiecznie wylądować.
Wierzyłam, że przekraczając próg domu będę mogła opowiadać jeszcze zanim zdejmę buty i umyje dłonie.
Dużo mówić albo zupełnie milczeć.
Marzyłam, że za każdym razem przywita mnie objęcie osoby, którą kocham,
która kocha mnie. Marzyłam o miejscu w którym nie ma kłótni.
Pamiętam jak ustaliliśmy, że jeśli naszym zamiarem będzie kłótnia to wyjdziemy na zewnątrz.
Poza dom, poza cztery ściany. Mury ponoć pamiętają wszystko. Ja też.
Poza tym jeśli celowo wychodzisz się kłócić; ubierasz się ku temu, idziesz to robić,
to już po drodze emocje prawdopodobnie się rozpłyną, absurd tego działania obnaży emocjonalne nadwyżki.
Tam na zewnątrz pozostaniemy my z chęcią wyrażenia złości.
Odarci z impulsu. Pewnie dojdziemy do wniosku, że wcale nie chcemy tego robić,
a na pewno nie w formie, która jeszcze przed chwilą była aktualna i wydawała się zasadna.
Może uda się spokojnie porozmawiać. A później wrócimy do domu.
Weźmiemy kąpiel, zaparzymy herbatę. Zaśniemy przytuleni.
To luksus mieć możliwość by codziennie mówić „dzień dobry” i „dobranoc”.
Otwierać oczy i patrzeć na osobę, którą darzy się szczerym uczuciem, troską.
To luksus przynieść komuś szklankę wody o poranku.
Dbać o to by wzajemnie się nie obudzić.
Szanować potrzebę prywatności, móc być sobą, dzieląc z kimś życie.
Iść ramię w ramię.
Przez lata otwierałam dwuskrzydłowe okna wpuszczając do domu świeże powietrze.
Za oknem były drzewa, od świtu śpiewały ptaki, słońce budziło mnie muskając promieniami moją buzię. Zauważałam wszystkie te subtelności.
Wszelkie odbicia i załamania światła, codziennie się zachwycałam.
Wierzyłam, że codziennie dbając buduję coś trwałego, niezniszczalnego.
Wiedziałam, że po drodze będziemy przynosić do domu zewnętrzne okoliczności
– życiowe porażki, chwile słabości, rozczarowania.
Wierzyłam, że przekraczając próg domu, będzie można zdjąć je z siebie jak buty.
Wytrzepać nazbierany piach, zamieść, oczyścić, ukoić.
…że tam, w tym domu wszystko będzie dobrze.
Nie było.
Podczas ostatniej podróży pierwszy raz w życiu doświadczyłam przemocy.
Od malutkości miałam to szczęście, że dostałam mnóstwo miłości.
Mama tuliła mnie przy piersi do trzeciego roku życia.
Śpiewała lulajże iguniu moja perełko, patrząc prosto w czarne oczy.
Później długo byłyśmy razem, razem spałyśmy, czytałyśmy książki i opowiadałyśmy sobie bajki.
Oglądałyśmy programy o zwierzętach, zbierałyśmy owoce i orzechy prosto z drzew.
Oglądałyśmy świat nadając mu ważność. Dużo rozmawiałyśmy.
Mama mnie przytulała i mówiła, że kocha, często. Tak często, że stało się to normą.
Sprawiło, że jestem Miłością. Że kocham siebie i ludzi, że w nich wierzę, że im wierzę, ufam.
Że życzliwość i troska to coś, co jest dla mnie naturalne.
Podchodzę do ludzi z ciekawością i otwartością, staram się ich nie oceniać, patrzę teraz, czytam ich teraz,
biorąc pod uwagę, że każdy niesie ze sobą historię, która jest mi nieznana.
Podczas ostatniej podróży poznałam człowieka z którym podzieliłam się obecnością, w którym widziałam dobro, którego sam nie dostrzegał, które zagłuszył postawą obronności. Człowieka, który o sobie mówił jak o kimś wybitnym a o innych źle. Człowieka, który potrzebował miłości, który miłości żądał, który panicznie bał się odrzucenia, który uznawał miłość za własność. Wymagał zabezpieczenia, spełnienia oczekiwań, zaopiekowania, żądał bym zajęła się jego emocjami… a ja nie chciałam tego robić. Nie wiedziałam, nie rozpoznałam, nie znałam wymagań dotyczących uczuć. Nikt dotychczas ich przede mną nie stawiał. Pierwszy raz w życiu spotkałam kogoś
kto chciał zmuszać do czucia wedle własnych oczekiwań. Dotychczas nie spotykałam też na swojej drodze ludzi,
którzy otwarcie mówili o chęci krzywdzenia: „Rozpierdolę ci życie, żeby poczuć się lepiej” – mówił.
„To moje, to mój czas z tobą, moje emocje są ważniejsze niż twoje”
Kładł na wadze coś, co jest niesprawdzalne.
Bał się więc obrażał, groził, krzyczał, nękał aby zatrzymać.
Na każde „nie” reagował agresją. A ja niespodziewanie weszłam w rolę ofiary;
uległam, poddałam się temu, przyzwoliłam…
…bo się bałam. Przepraszałam za cudze lęki. W ogóle przepraszałam za zbyt wiele.
Gdzieś po drodze umocniło się we mnie przekonanie, że ze wszystkim poradzę sobie sama.
Nie chcąc nikogo obciążać, chowałam wszystko, co mogłoby stanowić jakikolwiek problem.
Przecież jestem szczęśliwa, mam wszystko, świetnie sobie ze wszystkim radzę.
Nawet jeśli sobie chwilowo nie radzę zakładam, że znajdę rozwiązanie.
Dotychczas tak było, albo wydawało mi się, że tak jest.
Być może przez lata zagłuszałam niezgodę, komunikowałam zbyt subtelnie, to co mnie dotyka; męczy, uwiera.
Chowałam lęki, bo przecież jestem silna, wspaniale zorganizowana, nie potrzebuję pomocy.
Robiłam to tak sprawnie, że najbliższa mi osoba uwierzyła, że jestem w stanie poradzić sobie ze wszystkim sama. Do momentu w którym nie byłam.
Potrzebowałam pomocy, nie dostałam jej od kogoś na kim najbardziej mi zależało,
nawet nie oczekiwałam, uznając, że nie zasługuję… Poczucie winy, wmówione, znasz?
Od ponad miesiąca nie przespałam ani jednej pełnej nocy.
Ze zdziwieniem obserwowałam, ile łez można z siebie wylać.
Jak w wielu obszarach ciała można czuć strach.
Jak łatwo można zechcieć zniknąć.
Przestać się zachwycać. Nie zauważać piękna.
Przez parę tygodni nie odsłoniłam rolet, nie wyjrzałam za okno.
Borykałam się z tryliardem myśli, próbując znaleźć rozwiązanie, żadne nie było zadowalające.
Chciałam rozwiązać emocje intelektem, sama, w myślach.
Nie wypowiadałam słów, a one wylewały się potokami łez. Zgubiłam spokój.
Kim teraz jestem?
W dniu kolejnych urodzin w którym odliczam lata do śmierci patrzę na siebie w lustrze.
Mam opuchnięte od płaczu oczy. Spuchnięte, sine wargi.
Czerwoną, podrażnioną skórę, wypadają mi włosy.
Pod prysznicem w teatrze w którym mieszkam nie ma ciepłej wody.
Mocno trę skórę ręcznikiem, podciągam opadające spodnie, ważę pięćdziesiąt parę kilogramów, mało jem, schudłam. Ciężko mi złapać oddech. Nie mam siły.
Zaraz wejdę na scenę na której będę płakać, przenoszę swoje wykończenie w inny byt. Milczę jak ona.
I wtedy dzwoni on, nie chcę rozmawiać, długo patrzę na telefon. Niechętnie odbieram.
Nie umiem zatrzymać łez. Słyszy, że płaczę i choć prawie wcale mnie nie zna, mam wrażenie, że wszystko wie.
Nie chcę za wiele mówić, nie chcę nikogo obciążać. Przepraszam zanim w ogóle zacznę mówić.
A on po prostu zaczyna zadawać mi pytania, łagodnie.
Czeka, aż zacznę mówić, a kiedy zaczynam uciekać od odpowiedzi, pyta w inny sposób.
Słucha. Nie neguje, akceptuje, rozumie?
Pierwszy raz w życiu rozmawiałam przez telefon 12 godzin, czasami nawet się śmiałam, żartowałam, na chwilę zapomniałam, wróciłam do siebie, tej z którą mi wygodnie, swobodnie. Zatrzymuje mnie za każdym razem kiedy mówię o sobie źle, zauważam jak nagminnie używam słów „powinnam” i „przepraszam”.
Zauważam jak przejmuję na siebie odpowiedzialność za wszystko czego doświadczam.
Jak obraz mnie samej, który widzę różni się od tego jak widzą mnie inni.
Jak nie widzę swojego piękna, jak głęboko chcę je schować.
Jak wiele dźwigam, jak się pod tym ciężarem garbię.
Jak często opuszczam głowę zawstydzona.
Jak się obwiniam, nie doceniam.
Jak teraz czuję się niewystarczająca, jak bezsilna, jak posłusznie wykonuję zobowiązania, pomimo własnych szkód. Jak wielką mam potrzebę wspierania innych, rozwiązywania ich problemów, jak często odpuszczam swoje dla złudnego dobra. Prawdopodobnie nikomu to nie służy.
Zaczynam rozmawiać, dzwonić do bliskich, opowiadać. Nie wstydzić się swojej bezsilności i wykończenia.
Otwarcie mówić, że nie wiem, że się boję, że się zgubiłam.
Chcę znaleźć odpowiedzi, odnaleźć to co zostało zgubione, choćby było już zniszczone i bezużyteczne.
Naprawić co się da, pożegnać to co nie służy, otworzyć się na nowe, spróbować inaczej.
Nawet jeśli to będzie trwało długo.
Gdzieś głęboko zaczyna kiełkować moja nowa tożsamość.
Przyglądam się wszystkim swoim myślom.
Odczuwam każdą z emocji, pozwalam im umieścić się w ciele.
Nie odrzucam i nie neguje, cokolwiek się pojawia przyjmuję.
Sprawdzam jakie przynosi skutki. Przeważnie bardzo boli.
Nie jest przyjemnie, a ja dotychczas chciałam żeby było.
Wytatuowałam sobie kiedyś, jeszcze na pierwszych studiach napis E u d a i m o n i a
to taka filozofia bliska hedonizmowi, o dążeniu do przyjemności właśnie.
Istnieje tu pewne ryzyko, unikania tego co nieprzyjemne.
Dziś przyszedł czas by się z tym przywitać.
Witam Cię moje zbolałe serce.
Witam Was łzy, zostawiające trwałe ślady na policzkach.
Witam płynąca wodo drążąca skałę założeń i wyobrażeń.
Witam rozpływające się w niej koncepcje.
Witam Was halucynacje dotyczącego tego jak będzie.
Witam Cię prawdo.
Witam Cię teraz.
Odkładam myślenie i analizowanie. Widzę rozbieżności pomiędzy ciałem a umysłem. Ponoć ciało wie wcześniej. Próbowałam odpowiadać na cielesne impulsy,
a jednocześnie racjonalizować wybory, których nie potrafiłam zrozumieć.
Być może decydowałam pochopnie, być może się myliłam, być może to jest moja prawda.
Kto może wiedzieć lepiej?
Nikt poza mną nie uczestniczy w pełni mojego życia.
Nikt poza mną nie narysuje tego obrazu.
Kto wie, może finalnie to będzie piękny obraz.
Może na koniec podpiszę go z dumą swoim imieniem i nazwiskiem.
Może uwierzę, że jest wiele wart.
Miesiąc później patrzę jak pada deszcz.
Mieszkam w sercu miasta w miejscu w którym zmęczona maluję dalej swój obraz.
Jest ze mną ktoś, kto gotowy jest patrzeć na moje ruchy, które uważam za nieporadne.
Ktoś kto widzi w tym piękno już teraz.
Przygląda się, wspiera, podnosi moją wykończoną dłoń.
„Jeśli kiedyś się zgubisz, nie martw się, jak inaczej miałabyś się znaleźć”