Przyzwyczajam się. Przyzwyczajam się do rzeczy z którymi się nie zgadzałam, które mi przeszkadzały. Zaczynam je traktować jak swoje, a może stają się moimi. Stają się moimi bez mojej zgody, upływ czasu przyzwala na to, niemo przytakuje.
Siedzę przy stole w kuchni. Pamiętam jak kupowałam ten stół. Stół w stylu vintage, ma złote nóżki, chciałam żeby podobały się jemu. Wszystko co dotyczy domu przewala się przez myśli czy on to będzie lubił. 75 cm wysokości. Pamiętam jak to mierzyłam. Cieszyliśmy się z tego stołu. Mamy nawet jego pamiątkowe zdjęcie, stoją na nim kwiaty w wazonie, przez okno przy którym stoi świeci słońce. Stół zapowiadał wspólne posiłki, spotkania i rozmowy do nocy. Lepiliśmy na nim nasze pierwsze pierogi, dyskutowaliśmy o życiu, kochaliśmy się nie raz. Siedzę dziś przy nim. Termometr wewnętrzny wskazuje 15C. W domu, który od paru lat próbuję oswoić na tyle by nazywać go swoim, od miesięcy nie ma ogrzewania ani ciepłej wody, nie ma możliwości by coś ugotować. Jest koniec października, na zewnątrz jest piękna złota jesień, w nocy temperatura spada do dwóch stopni. Przyzwyczaiłam się do czterdziestu minut grzania wody, szybkiej toalety w misce, którą kupiłam kiedyś by piły z niej największe kwiaty. Przyzwyczaiłam się do lodowatej wody cieknącej po plecach. Do kawy i papierosów na śniadanie. Do swoich pięćdziesięciu paru kilogramów.
Od paru dni pomiędzy oknami siedzi pięciocentymetrowy pająk, zmierzyłam go linijką. Jeszcze dwa lata temu, siedziałam na krześle przy kuchennym stole i bałam się wyjść, wiedząc że temu podobny spaceruje w innym pomieszczeniu. Dziś siedzę obok tego skurwiela i trochę mu współczuję, a może mam w stosunku do niego więcej życzliwości.
Ostatnie miesiące nauczyły mnie jak czyjeś poczucie lekceważenia może wpłynąć na moje życie. Jeszcze niedawno mój budzik dzwonił o szóstej rano, z radością patrzyłam na promienie słońca malujące na ścianach i meblach piękne kształty. Dziś patrzę na nie obojętnie i zakrywam głowę kołdrą. Pamiętam o ludziach umierających na granicy, o zapłakanych dziecięcych oczach, o lekceważeniu rządzących. O wszystkich tych, którzy nie mają domów ani pieniędzy. O wszystkich, którzy nie widzą możliwości poprawy. O śmierciach, o bólach, o rozpaczy. Patrzę na siebie, siedzącą w szlafroku i skarpetkach frotte, które dostałam od kogoś, kto mnie kocha. Patrzę na nieporządek, do którego się przyzwyczaiłam. Na swoje załzawione oczy. Nic to przecież. To minie. A jednak nie przyspieszam kroku. Obojętnie wykonuje czynności, które nie przynoszą uśmiechu. Zdaje sobie sprawę jak niebezpieczne jest to miejsce na skraju przepaści. Jeśli stracę równowagę mogę wpaść do dziury, której nikt poza mną nie widzi. Mogę mieć mało siły i żadnych chęci żeby się stamtąd wydostać. Balansuje na krawędzi. Nic to przecież. Na stole w kuchni piętrzą się niezałatwione sprawy, stracone możliwości i nieodebrane awizo. Wywołują niepokój i żal za niewykorzystany w pełni czas. Siedzę przy stole w kuchni, piję kawę, palę kolejne fajki i stukam zmarzniętymi palcami w klawisze. Zapomniałam jaką przyjemność sprawia mi ten dźwięk powstających słów. Nie chcę zapominać. Nauczyłam się już przecież akceptować i podejmować działania. Szybko i sprawnie. Nie przyzwyczajać się. Zmieniać. A jednak powolnym krokiem przechadzam się nad krawędzią, w szlafroku i skarpetkach frotte. Chyba najwyższy czas żeby to z siebie zdjąć. Nie czekać aż minie. Tak szkoda mi czasu.