Trwałość ulotności.

Jestem słowikiem, nie, skowronkiem, w każdym razie nie nazywałam się sową.
Choć z tych wszystkich ptaków sowy znam najlepiej. Lubię poranki, lubię wstawać o świcie. Z paroma epizodami życiowymi, jak ten kiedy byliśmy ze spektaklem w Brukseli i przez dwa miesiące wstawałam o szesnastej, to raczej wstaję o szóstej. Ostatni epizod życiowy – pandemia – zweryfikował i uelastycznił kolejne poglądy dotyczącej mojej osoby.
Wstałam o szóstej raz, nawet przed, ponieważ były moje imieniny. Chciałam więc tego dnia zrobić coś wyjątkowego by jak najwięcej zapamiętać. Celebrując każdą chwilę odprawiłam powitanie słońca wraz ze wstającym dniem. Zapamiętując każdy oddech i nadając mu ważność. Tego dnia pierwszy raz przyjęłam gości i widziałam się z rodziną. Czasami lubię być gospodynią. Patrzeć przez szybę piekarnika na rosnące ciasto.
Na tworzące się wokół oczu zmarszczki moich sióstr, te które pogłębiają się z każdym uśmiechem.
Lubię turlać się z dziećmi, odpowiadać „tak” na wszystkie propozycje zabaw.
Lubię biegać z nimi po domu, choć mam ponad sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu, biegam z pochylonymi plecami, szurając, żeby nikogo po drodze nie staranować.
Po pierwszych od miesięcy przytuleniach i zamknięciu drzwi za rodziną, otwierałam je ponownie dla bliskich nie związanych ze mną genami. Wlewałam w siebie wino i wydmuchiwałam tytoń wypowiadając życzenia. Za każdym razem od nastu lat palę ostatniego papierosa. Ostatnie buchy przyjmowałam podczas krwawej pełni księżyca, która zdarza się raz na setki lat. Składałam sobie obietnice patrząc w oceany bądź w czyjeś oczy. Gasiłam ostatnie papierosy razem z przyjaciółmi. Wystrzeliwałam je z palców, wypowiadając na głos pragnienia, kiedy jeszcze nie miałam świadomości by dbać o planetę. Nawet kiedy jeszcze nie paliłam, kiedy zbierałam z klasą śmieci nadziewając je na przygotowany przez tatę szpikulec wyobrażałam sobie, że jestem Neptunem, który musi uchwycić wszystkich niepodporządkowanych. Biegałam za unoszącymi się na wietrze śmieciami, które w moim świecie odpływały, uciekając przed moim harpunem. Chciałam, żeby nawet te chwile zbierania śmieci były ważne i wyjątkowe. Nigdy nie zbierałam śmieci po prostu. Nigdy nie byłam po prostu. Do każdej sytuacji dopowiadałam historie, nadawałam choć szczyptę niezwykłości. Teraz kiedy ludzie umierają, nie mają pieniędzy, boją się o życie. Ja wstaję o jedenastej, parzę kawę, nakładam truskawki i czekoladę na złoty talerz i w wiszących, różowych, bawełnianych majtkach krokiem poloneza zasiadam do stukania w klawisze klawiatury. Do mojego instrumentu klawiszowego. Kiedy pytano mnie czy gram na klawiszach, odpowiadałam, że tak. Choć na pianinie i fortepianie o które rzeczywiście pytano umiem zagrać tylko jedną melodię, której nauczył mnie tata. Mama opowiadała w czasie mojego grania o wielkich koncertach, a ja wielokrotnie wystukiwałam to samo. Nikt z bliskich nie ujmował moim wyobrażeniom, a Ci w których oczach widziałam brak zrozumienia nie wiedzieli, że będąc z nimi też marzę. Jakie jest twoje największe marzenie – słyszałam wielokrotnie. Wielokrotnie gubiłam się wypowiadając odpowiedzi, bo przecież od zawsze, nieustannie marzę i nie zawsze jest to zupełnie tożsame z moimi celami. Cele natomiast ewoluują, odhaczam je codziennie i zapisuję kolejne. To zapisywanie też jest pełne ważności. W kalendarzu jest wiele dni, które zostały zarysowane w sposób specjalny. Ku pamięci. Teraz, kiedy stałam się sową marzę jeszcze więcej, dopuszczam do momentów łączenia się jawy ze snem. Koło łóżka mam otwarty zeszyt i długopis, na te wybitne zapiski, na przełożenie niczym nie ograniczanych sennych marzeń.
Kiedy wstaję dalej to robię, ale pod kontrolą. Marzę.
Nigdy nie chciałam być aktorką, mówiłam o tym wielokrotnie. Z najlepszymi wynikami broniłam dyplomów uznanych społecznie za ważne. Choć wiem, że ta najlepsza ocena w grupie została mi przyznana dlatego, że pełna ekscytacji zanim zaczęłam odpowiadać na pytania egzaminacyjne, opowiadałam dlaczego założyłam skórzany krawat dziadka, którego nigdy nie poznałam. Dlaczego mam jeansy przynoszące szczęście i trampki na obcasie. Nikt nie poczuł, że mój strój mógł odebrać temu wydarzeniu ważność, w moim świecie przecież uwznioślić miał te chwilę.
Trafiłam na zajęcia teatralne podążając za impulsem, zakochałam się szalenie w nauczycielu, który chodził boso i obserwował uważnie wszystkie moje wzruszenia. Znalazłam miejsce w którym emocjonalna uważność i nadwrażliwość była traktowana jako zaleta. Miejsce w którym snute przeze mnie opowieści nie były uciszane a pożądane. Kiedy w teatrze pierwszy raz usłyszałam – bądź tam w zupełnie naturalny i oczywisty sposób – wiedziałam, że znalazłam swoje miejsce. Absolutnie poważne bycie w sytuacjach absurdalnych trenowałam od zawsze. Znaleźć swoje miejsce, odnaleźć czynności, które pozwalają ci być w pełni to jedno z najpiękniejszych odczuć jakich doświadczyłam. Lubię trwałość tych ulotności. Lubię filmy i książki, te dziedziny zapewniają to czego w życiu pożądam. Trwałość ulotności. Wczoraj miałam mało energii, nabrzmiałe przed okresem piersi, powolny krok i opuszczone kąciki ust. Chodziłam po domu, poznając każdy jego milimetr. Doceniam wszystkie swoje niepokoje. Doskonale wiem o tym, że ludzie w tym samym czasie umierają, że cierpią, że się modlą o lepsze życie. A ja w tym czasie myślę o swoich nabrzmiałych piersiach. Tak ten nierówny krąg wygląda. Nie wiem dlaczego tak jest, chyba nikt z nas nie wie. Jestem szczęściarą, jestem też uważna i każdego dnia staram się o to, by móc żyć tak, jak chcę. Widzę, że wiele osób tego nie robi. Wiele osób zostawia los opatrzności, wierzy w ustalony z góry bieg spraw. Ja nie wierzę.
Wierzę w działanie, czułość i uważność. W te wszystkie najmniejsze czynności, które tworzą nas jakimiś.
Co ci kupić? – pyta mnie wieczorem.
Jakąś małą, niezwykłą rzecz do jedzenia – odpowiadam.
Przytakuje, uśmiecha się i wychodzi. On to wszystko rozumie, a nawet jeśli nie rozumie, to akceptuje. Kupuje najdziwniejsze słodycze i celebruje poranne ich jedzenie. Włączyć zamierzam mądry film, któryś z tych zaległych. Wybieram Anię z ZIelonego Wzgórza, której na tej liście nie ma. Uśmiecham się i wzruszam nieustannie. Bo przecież jestem Anią. I miliony z nas są Anią. Ania ukazuje ważność i piękno tego niesprawiedliwego świata.
Ania staje naprzeciw przeciwnościom i nie przestaje marzyć.
Nie przestaje się zachwycać, uczyć i czynić świat niezwykłym.
I niech nikt nie waży się umniejszać zachwytom nad naturą,
niech nikt nie umniejsza wydmuchiwaniu życzeń, wzruszeniom i dotknięciom dłoni.
Gdyby nie marzyciele, gdyby nie wszyscy ci, którzy codziennie pragną zachwytów, nie mielibyśmy od kogo uczyć się piękna i dobra.
Dziękuję ci mamo, za pielęgnowanie mojej wrażliwości.
Za to, że umiem kochać. 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *