Dzisiaj jest pierwszy dzień jesieni. Kalendarzowo zaczęła się ona już dwadzieścia siedem dni temu, ale pachnie nią dopiero od dziś.
Dziś jedziemy wąską drogą wśród spadających liści do miejscowości Jaciążek.
90 parę kilometrów od Warszawy oddalonej. Tu po czyimś bankructwie, przed wojną, Stanisław Domoradzki ziemię kupił. Trzysta hektarów zdaje się. Salezjanom część wydzierżawił, pozwolenia z Rzymu pozyskując. Zabudował to miejsce dworkami i folwarkami, stawy i fontanny dodał. Od 1933 funkcjonowało w folwarku seminarium duchowne. W czasie wojny, Hitlera ludzie zakład przejęli, szkołę hitlerjugend w nim umieszczając. Po wojnie otwarto tam koedukacyjny dom dziecka dla dzieci osieroconych w czasie wojny. W 1951 dom dziecka przejęły władze państwowe. Trzy lata później na komisariacie policji urodziła się moja mama. Parę lat później przeszła przez próg domu dziecka w Jaciążku.
Tuż przed snem myślę inaczej niż o każdej innej porze. Przystępnie patrzę na pomysły abstrakcyjne, mniej neguję, albo przeciwnie, zacietrzewiam się na błahych oskarżeniach. Facebook’a scroll’uję przed snem, co sporadycznie się zdarza. Ciągle boję się o napady epilepsji, której nie mam. Migające ekrany staram się przyjmować w dawkach ograniczonych, a wieczorem dostarczać tylko czarne litery na białym tle, zapisane na papierowych stronach. W każdym razie, tym razem krzywdę sobie robię patrząc. Nie interesuje mnie co u znajomych słychać, czegoś nauczyć bym się chciała. Zainteresowało mnie badanie na pasożyty w organizmie, darmowe, przy Świętokrzyskiej ulicy w centrum Warszawy.