w jej spojrzeniu zostawała melancholia.

Powiedziała nam kiedyś, żebyśmy po zajęciach, wracając do domu znaleźli kamień. Mieliśmy zabrać go ze sobą. Nie mógł być to kamień przypadkowy, mieliśmy wiedzieć, że to właśnie ten, który chcemy ze sobą zabrać. Większość osób w grupie miała już swoje kamienie, ja ciągle nie mogłam go znaleźć, choć kamieni na ulicy leży mnóstwo, żaden z nich nie był moim.
Któregoś dnia, byłam w domu u swojej przyjaciółki, patrzyłam na akwarium jej mamy i nagle zapytałam czy może wyłowić z niego mały niebieski kamień, który leży na dnie. Zabrałam go ze sobą. Był trochę przeźroczysty i pachniał mętną wodą. Nosiłam go w portfelu. Patrzyłam na niego codziennie, nosiłam go w dłoni. Parę miesięcy później mieliśmy stanąć na scenie ze swoim kamieniem i opowiedzieć wszystkim gdzie go znaleźliśmy, dlaczego właśnie ten zabraliśmy ze sobą i co to dla nas znaczy. Kamienie stawały się przypomnieniami, były kojarzone z członkami rodziny, wydarzeniami i prawie każdy nadał swojemu kamieniowi sens.
Może tak jest z rzeczami, które stają się nam bliskie. Kojarzą nam się z konkretną sytuacją, przywołują wspomnienia, potrafią uruchomić emocje.
Kiedy wszyscy już opowiedzieli swoje historie, kazała nam stanąć przy oknie i wyrzucić kamienie. Nie chciałam tego zrobić. Mój kamień stał się wyjątkowy, był częścią mojej historii, symbolizował moją przyjaźń, odnalazłam go u osoby przy której czuje się bezpiecznie. Ludzie wyrzucali swoje kamienie, często patrząc gdzie upadły, by po wyjściu z uczelni zabrać je z powrotem. Ja swój szybko włożyłam do biustonosza, nie chciałam pożegnać się z czymś co było dla mnie ważne. To były tylko kamienie, ale ona potrafiła wybudować wokół nich tyle emocji, że podczas tej przygody mogliśmy doświadczyć poszukiwania, odnalezienia, przywiązania i utraty. Mogliśmy nadać znaczenie.
Każdy z nas założył swój dziennik wdzięczności, codziennie zapisywaliśmy w nim za co dzisiejszego dnia jesteśmy wdzięczni. Czasami były to dni, kiedy zrodziło się więcej złości i frustracji niż wdzięczności, ale mimo wszystko musieliśmy ją odnaleźć choćby w najdrobniejszych szczegółach. Może nieoczekiwanie wyszło słońce, może udało się komuś pomóc, może odezwał się ktoś za kim tęskniliśmy.
Była pierwszą osobą, która potrafiła nad nami zapanować. Czternaście młodych osób, spragnionych przeżywania i doznawania, przez wiele godzin potrafiło się skupić. Być intensywniej. Otworzyć się. Przy niej stawaliśmy się sobie bliscy. To ona nauczyła nas kręgu wariatów i dziwnych kroków. Przy niej wracaliśmy do dzieciństwa, potrafiliśmy się przedrzeźniać i zupełnie zapominać o tym jak wyglądamy. To z nią upierającą się, że metoda Stanisławskiego jest tą najbardziej wartościową, wracaliśmy do swojej pamięci emocjonalnej. Przy niej wydobywaliśmy z siebie pierwsze prawdziwe dźwięki rozpaczy, radości, tęsknoty. Codziennie prosiła nas o to, byśmy pisali kogo kochamy, kogo nienawidzimy, co byłoby gdyby…
To dla niej po ciężkich fizycznych treningach pisałam najszczerzej jak potrafiłam; dlaczego jestem tu gdzie jestem i jak siebie widzę, o wszystkim tym co doskwiera, co dotyka, co nie pozwala zasnąć. A ona każde słowo analizowała, żadnego nie zostawiała bez komentarza. To ona pierwszy raz powiedziała mi, że jestem poetką. Pisz bo pięknie widzisz – powiedziała.
Miała największe i najbardziej smutne oczy jakie kiedykolwiek widziałam. Nawet kiedy jej uśmiech stawał się szeroki, nawet kiedy zaczynała się z nami wygłupiać i szczerze się śmiała w jej spojrzeniu zostawała melancholia. Choć narzekaliśmy i nie zawsze się nam chciało, była przez pierwszy rok naszego zetknięcia z aktorstwem – autorytetem. To przy niej pracowaliśmy nad wewnętrznymi monologami, które wiele nas kosztowały. I nawet kiedy po egzaminach posypały się tróje, wiele osób przez pół roku pożegnało się z traumami, przepracowało swoje bolączki i zaległe niepokoje. Nauczyliśmy się mówić o tym co czujemy. Głośno i przy wszystkich mówiła, że nie mogę tylko pięknie wyglądać, głośno i przy wszystkich dziękowała mi za to, że podzieliłam się tym co mam najpiękniejsze – czyli środkiem.
Wiele dzięki niej zrozumiałam, wiele przemyślałam. Lubiłam do niej wracać.
Kiedyś prosiła nas żebyśmy napisali o swojej drodze do szkoły, żebyśmy nauczyli się być czujni. Napisałam, ale ze względu na ostatnie zdania nigdy jej tej pracy nie oddałam, ostatnie zdania były skierowane do niej. Zabrakło mi odwagi. Dzisiaj kiedy dowiedziałam się o jej niedawnej śmierci, publikuję fragment tego tekstu, którym nie udało mi się podzielić.

Otwieram oczy. Zaczynam nowy dzień, zaczynam swoją dzisiejszą drogę. Bosą stopą, która jeszcze przez tę ostatnią chwilę jest ogrzana. Droga zaczyna się od dźwięku. Słyszę obijające się o parapet krople deszczu i wiem już, że droga ta będzie inna niż zazwyczaj. Pachnie deszczem. Jest szaro, lubię ten kolor ale w połączeniu z niskim ciśnieniem kieruje moje myśli na filiżankę…nie, na kubek kawy. Myślę o kawie, moja kawa dziś rano pachnie deszczem.
Stoję pod klatką. Pierwszy raz od dawna zauważam, że nie ma piaskownicy. A przecież kiedyś była największą w okolicy. Regularnie przemycałam z niej do domu – ziarenka piachu; na ubraniach, we włosach, uszach i pomiędzy zębami. Była sklepem, miejscem walki, zwierzeń i bazą. Została tylko w mojej pamięci, zniknęła z codziennej drogi. (…)
Mokry piach, lepi się do moich butów. Może w tym piachu ciągle są ziarenka piachu z piaskownicy. Może od dwudziestu sześciu lat przynoszę je do domu.
Pachnie lasem, mokrymi liśćmi. Żółto – brązowe drzewa pokryte szarą mgłą. Idę bardzo powoli. Patrzę na te same bloki, których codziennie nie zauważam, na ich obsikane przez psy rogi. 
Mijam domy „po Piłsudskim” , każdemu opowiadam, tę samą historię – „Mieszkał tam Piłsudski, ludzie którzy mieszkają tam teraz, nie mogę wymieniać okien, drzwi i dachu na takie jakie by chcieli”.
Przed domami Piłsudskiego nie ma rurek. Biało -czerwonych rurek, odgradzających parking od trawnika. Rurek na których siedzieli moi starsi koledzy, kiedy miałam lat piętnaście i chciałam zostać ich koleżanką. Przechodziłam przed ich oczami z Ewelinką, parę albo nawet naście razy w ciągu dnia. Na rurkach siedział Mirek, był osiem lat starszy. Ja bardzo się wstydziłam, a on bardzo mnie pokochał. Siedzieliśmy razem przez kolejne dwa lata, nigdy nie na rurkach.
Nie ma też sklepu mundurowego, gdzie można było kupić guziki. I sklepu w którym sprzedawał pan z długą, rudą brodą. Pan ten nie żyje. Opowieść o jego śmierci stała się jedną z tych, które opowiada się w ciemności, pod kołdrą, na koloniach.
Mżawka, to ładne słowo. Mżawka osiada, na twarzy, na włosach, dłoniach. Jest ciepła. A przecież jest już listopad. Patrzę na ludzi, mijają mnie. Patrzę im prosto w oczy, szukam spojrzeń. Nikt nie odpowiada.
Na przystanku, zdejmuję rękawiczkę i zaczynam pisać. Przestaje patrzeć. Mam świadomość tego jak dużo wokół mnie się dzieje. Ile bodźców, powrotów do przeszłości i marzeń o przyszłości odpuszczam, zamykając się w sobie.

Dzisiaj kontynuuje podróż…

Znowu pada. Znowu mijam te same budynki i te same drzewa, łapiąc się na tym, że codziennie mogę patrzeć na nie na nowo. W autobusie siadam tuż za kierowcą, mogę tu mówić do siebie, nie zwracając na siebie uwagi pozostałych pasażerów. Podczas drogi ciągle wracam do przeszłości, każde miejsce z czymś się kojarzy. Napędza do poznania znanego na nowo. Pobudza wyobraźnię. Mijam swoją szkołę, miejsca w których spotykałam się ze znajomymi, znikome krzaki do których kierował mnie przepełniony piwem nastoletni pęcherz. Głośne kłótnie z pierwszą, a może trzecią miłością.
Mieszkania. Spacery. Pocałunki, dotyki, wzruszenia…
(…) Jestem szczęśliwa. Bardzo dziękuje za uruchomienie wyobraźni kobiecie, która też stoi na moim szlaku. Kobieta ta ma wielkie, piękne oczy. nie ich wielkość czyni je pięknymi a zasięg spojrzenia.
Kobieta ta patrzy głęboko, nie zawsze wiem co myśli, nie zawsze rozumiem, ale mam wrażenie, że ją czuję. Nawet wtedy kiedy chaos moich nieuporządkowanych myśli, przejmuje niepewność. Nawet jeśli jeszcze nie dziś, nie wystarczająco, to kiedyś jej podziękuje. Za to, że mogę od niej zachłannie kraść. Naukę, która pozwala mi być lepszą.
Dziękuję, za to, że stoi na mojej drodze i kieruje mój wzrok na drogę najwłaściwszą.

Dziś jest ten dzień, kiedy chciałam podziękować.
Dziękuję pani Elu.
Dziękuję.

Elżbieta Słoboda (1959-2018) – polska aktorka teatralna i filmowa, absolwentka nowojorskiej Actors Studio Drama School z tytułem magister sztuk pięknych, wykładowca techniki aktorskiej ("metody" programu Actors Studio) w Warszawskiej Szkole Filmowej i Państwowej Wyższej Szkole Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej im. Leona Schillera w Łodzi

1 Comment

  1. Palmer 17 kwietnia 2018

    Teraz już wiadomo skąd.. to wszystko.. jest w Tobie.
    Monumentalny wpis!
    Istny zawrót głowy, gonitwa/ kolejka górska.. dla zmysłów.
    (smak, zapach, dotyk, dźwięki, obrazy – taki MasterChef tyle,
    że u Ciebie w kuchni króluje: opis, wizualizacja, onomatopeja
    i inne tajemne składniki wyrazu tego co w duszy gra)

    Bajkowa podróż, Tu-i-z-Tobą (kosmos jest także tu na Ziemi
    – wew. nas, istny wehikuł czasu, podróż przez labirynt
    czasoprzestrzeni.. świata, którego już nie-ma.. ale jest w nas).

    Smutno i przykro w ten (u mnie) deszczowy dzień, ale jest także
    promyk światła i widać go doskonale, że Ona jest wciąż obecna..
    żyje w Tobie/ jest cząstką Ciebie, właśnie dzięki temu jakim była
    człowiekiem i mentorem dla adeptów sztuki uważności (chłonięcia
    świata wszystkimi zmysłami/ Mindfulness/ Hygge) której uczyła.

    W odpowiednim czasie dobrze Ciebie poprowadziła/
    nakierowała i Voila.. Tu-i-Teraz jest jej nowa inkarnacja
    o inicjałach E.e.

    Odpowiedz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *