Nie jestem idealna.
Wstaje dwie godziny później niż postanowiłam. Przeglądam wiadomości a przed porannym pisaniem miałam nie zarzucać swojej głowy danymi. Piję etiopijską kawę i palę mentolowe marlboro, zamiast przez conajmniej czterdzieści minut ćwiczyć a później zjeść coś, co oczyści moje jelita i poczucie winy. Mam piękny, duży dom, a w nim ciągle nierozpakowane pudła po przeprowadzce. Mam wspaniałego partnera a nie daję mu codziennych, porannych uśmiechów. Nie wycałowuje go tak jak powinnam, tak jak chciałabym. Nie zawsze mówię kocham, kiedy to czuję. Nie zawsze jestem wdzięczna za to co mam. A mam wszystkie części ciała. Poza astygmatyzmem w prawym oku widzę bardzo dobrze, dobrze słyszę, potrafię utrzymać równowagę, choć przez dwadzieścia dziewięć lat nie nauczyłam się dobrze jeździć na rowerze. Dwa lata temu zrobiłam prawo jazdy a do dziś nie uzbierałam jeszcze pieniędzy na samochód. Tak naprawdę to nawet jeszcze nie zaczęłam zbierać. Nie mam też na dalekie zagraniczne wojaże, a mój język angielski ciągle jest na poziomie basic. A przecież chciałabym z amerykanami rozmawiać o kosmosie. Póki co rozmawiam o nim tylko z moją przyjaciółką, to jedyna relacja, którą utrzymałam przez całe swoje dotychczasowe życie. Są jeszcze te rodzinne, długotrwałe relacje, ale tak naprawdę o swoim tacie wiem tyle co nic. Nie wiem, kiedy jest mu dobrze a kiedy źle, nie znam jego ulubionego koloru. Nie obejrzałam dokładnie wszystkich jego kolekcji, nie nauczyłam się od niego tak wiele jak mogłabym. Nie dzwonię do swoich sióstr. Nie pamiętam w której klasie jest moja chrześnica. W ogóle moje relacje z Bogiem są bardzo zachwiane, właściwie nigdy się nie poznaliśmy. Prawdopodobnie on nigdy mnie nie widział, a ja nie widziałam jego. Częściej oglądam nagie kobiety na instagramie. Przesuwam po nich swoim kciukiem i przyznaje im wirtualne serca, później idę do lustra patrzę na swoje ciało i widzę w nim wiele niedoskonałości, już nawet nie wchodzę na wagę. Co jakiś czas chodzę do lekarza, co jakiś czas coś mi jest. Prawdopodobnie jest to życie. Poza tym, że cały czas oddycham, nie zawsze je zauważam. Nie codziennie cieszę się, że nie ma w naszym kraju wielu pożarów, powodzi i jeszcze nigdy nie było trzęsienia ziemi. Kiedyś mój zepsuty iphone poinformował mnie, że w Warszawie będzie tornado, nawet się ucieszyłam, choć wiedziałam, że to nieprawda. Żulczyk kiedyś napisał monolog o tym, że wszystko ginie pod wodą, skorzystałam z tego monologu na zdjęciach próbnych do serialu. A siedząc na krześle przed reżyserem obsady, nie potrafiłam sobie tego wszystkiego wyobrazić, co kiedy byłam sama przychodziło mi z łatwością. Z łatwością przychodzi mi również oskarżanie siebie, gorzej jest z wybaczaniem. Wydaje mi się, że akceptuje wszystkie swoje błędy, a tak naprawdę codziennie się na siebie wściekam. Piszę do siebie, żeby lepiej się zrozumieć i dojść do tego samego wniosku co zawsze, że nie ma o co. Bo przecież inni mają gorzej. Inni mają też lepiej. Zawsze będziemy gdzieś po środku, próbując być na szczycie. Będziemy biec, codziennie się potykając. Czasami potknięcia prowadzą do upadków, z których ciężko się podnieść. A jeśli nawet uda nam się wstać, będziemy szli dalej kulejąc, a zdarte kolana jeszcze przez jakiś czas będą piekły. Piekące kolana to nic przy piekących duszach. Marek Aureliusz napisał kiedyś, że zawsze możemy usunąć się w głąb siebie – nigdzie bowiem nie schroni się człowiek spokojniej i łatwiej jak do duszy własnej. Dusza nie ulega przecież żadnemu wpływowi, ani łagodnemu, ani gwałtownemu, skoro tylko własną moc sobie uświadomi. Wypadki zewnętrzne duszy nie dotykają, lecz stoją spokojnie poza nią, a wszelki niepokój jest jedynie skutkiem wewnętrznego sądu. Pieczenie również. Życie to wyobrażenie. I to wszystko o czym piszę może być zupełnie odwrotne. Mogę cieszyć się z tego, że dziś wstałam, że mogę napić się etiopijskiej kawy i wypalić mentolowe marlboro, że mogę zjeść, ćwiczyć i jeździć na rowerze jeśli tylko zechcę. Jeśli tylko zechcę, mogę wszystko. Tak samo jak Ty, Żulczyk czy Marek Aureliusz, no może Marek już nie może, bo jego czas się skończył. A zanim skończy się nasz, zadbajmy o to, by chcieć. bo dalej to już tylko móc. a po móc, można się samemu poklepać po ramieniu, póki jeszcze mamy siłę tam dosięgnąć.
Piszesz z taką lekkością. Cudownie się Ciebie czyta. DZIEKUJE:)
ja dziękuję.
To ja też nie jestem idealna. I nie dotarłam jeszcze do tych ostatnich zdań,a do poklepania się po ramieniu mam tak daleko, że nie wiem czy zdążę.
próbuj.
Właśnie o tym ostatnio dużo myślałam – nie chce nam się chcieć, a przecież kiedy zmienimy podejście możemy tak wiele osiągnąć, a przede wszystkim docenić i nauczyć się być szczęśliwym
„Piekące kolana to nic przy piekących duszach”
w punkt.
o usuwaniu się w głąb siebie sporo mógłby powiedzieć Stachura.
Tak bardzo rozmijam się z przeżywaniem na ulicy, przy stole, w rozmowie. Cieszę się, że mogę czytać. bez tego podobieństwa w myśleniu, ciągle bywam z kosmosu.