– To miejsce ma być wolne tak?
Brutalnie orzeka pani w pociągu relacji Poznań – Świnoujście. Szefowa tego wagonu.
– Tak – Odpowiadam grzecznie.
Mam pierwszą od tygodnia wolną chwilę, jadę nad morze, przywitać się z nim paluszkiem, jak uczyła mnie mama. Jadę poczuć przyjemny dreszcz, który wywołuje dotknięcie morza rozgrzanym palcem. Jadę przypomnieć sobie o dziecięcych marzeniach bycia syreną. Chcę zjeść w ciszy gofra z owocami patrząc na fale. Oczekiwania. Planowanie. Halucynacje na temat tego co się wydarzy. Po trzydziestu latach życia, jeszcze czasami spodziewam się słuszności swoich oczekiwań. Ja głupia.
Po wyjściu na peron czuję się jak po zakończeniu dobrego koncertu, kiedy malutkimi krokami wraz z tłumem zmierzam do drzwi wyjściowych. Tłum. Pachnie mydłem, potem, strawionym alkoholem i gumowym klapkiem.
– Chodź tu kurwa – krzyczy pani do może dwuletniego chłopca. Kolejna brutalność na którą nie reaguję. Z peronu nad morze idę w kolejce.
Po drodze jest parę różowych knajp o nazwach Carmen i bistro Nova Fala. Oglądam baldachimy i różowo-białe poduszki. Sztuczne ptaki, sztuczne kwiaty, sztuczne usta obejmujące widelec po trzonek, ci bogatsi tu są, ci w calvinie klejnie i louisie vitą. Co tu robicie?
– Mówicie po polsku? – pyta kogoś pan z terminalem w tylnej kieszeni spodni, zbiera pieniądze, prawdopodobnie dla siebie. Unikam jego spojrzenia, nie chcę odpowiadać po angielsku, że nie mówię w swoim ojczystym języku. W ojcowiźnie nadmorskiej mnóstwo produktów bardzo ojczystych; lody amerykańskie, włoskie i tajskie rolki, frytki na kiju, gofry z pasztetem. Dwadzieścia pięć złotych minimum. Gluciaki w kulce, świetlne miecze, niebieska wata cukrowa, piwo z sokiem. Kupuję, dwa szaszłyki z wędzonym łososiem, sto siedem złotych – mówi pani. Ok. Nieźle. Płacę.
– Nie stać mnie.
– Mnie też nie – słyszę. Wakacje w Międzyzdrojach. Umycie rąk kosztuje piątkę ale jest taka kolejka, że po drodze do zlewu zachce mi się siku, to pewna oszczędność. Tuż za kiblem wreszcie zapowiedź plaży, ciepły piasek pod stopami to ta przyjemność, której spodziewam się tu doświadczyć. Dwie sekundy później staję na palącym się jeszcze pecie, wystrzelonym przez pana siedzącego na ręczniku w psi patrol, cheetosy pan je, ma z pięćdziesiąt lat, nadwagę i oparzenia słoneczne, chyba nie może wstać, chyba opróżnił naście butelek piwa, które leżą obok niego. Ktoś przysiady robi obok, ktoś mu bije brawo, przyjechał magik z zielonej góry i piosenkarz disco polo. Sanah. Oppa Gangam Style. Kakofonia. Już prawie plaża, już tylko chwila, tam tara daaaam. Morza nie widać. Tylko morze ludzi. Witajcie rodacy. 934747373738832938 osób. Nieprawdopodobne, nie widziałam tulu ludzi naraz od lat. Z trudem znalazłam dla siebie przestrzeń na prawie dwa kroki, parę centymetrów od wody. Siadam, tego szaszłyka za stówę zjem z widokiem na morze.
– Ej, przestań kurwa bo ci zajebie – mówi pan z ogromną otyłością brzuszną, która zakrywa część jego skromnych fluorescencyjnych mikro kąpielówek.
– Przestań kurwa! – Ona przestaje, chowa za siebie dziecięce wiaderko z którego wylała na niego wodę. Zwiesza głowę, opuszcza wzrok, wyjmuje cienkie fajki z torebki, odpala jednego.
– Eeee prezes! – woła go kolega. Prezes wstaje, widzę połowę jego zwiędłych pośladków i skromy zarys penisa.
– Duuuuda duuuuuda lody lody, orzechy w karmelu cweluuu!!!
Moją uwagę przejmuję polityczno – reklamowy okrzyk pana sprzedającego rarytasy plażowe. Okrzyk, który przerywa ludzkie kłótnie, sny i moje myśli. Nie jestem w stanie objąć wzrokiem tabunów tych ludzi, frustracji z nich buzującej. Siedem minut. Wytrzymałam tam siedem minut. A później płakałam, przejmując od nich to poczucie złości, niemożności, nieudolności i braku sprawczości.
Wakacje w Międzyzdrojach. Wymarzony urlop. Bałtyku zimny, jak to znosisz.
Wracam na dworzec, na peronie znów widzę ich, wszystkich, nie wrócę.