Chodziłam dziś po tych samych drogach, po których chodziły moje nogi w butach
o numerze dwadzieścia siedem i mniejszym. Patrzę na trzepak, który zdzierałam własnym, małym tyłkiem i dłońmi pachnącymi metalem. Na jednym trzepaku mieściły się dzieci z paru bloków. Tramwajarz z patykiem w dłoni przejeżdżał po trzepakowych rurach, kto nie zdążył podskoczyć nad kijem przegrywał. Graliśmy w bębna, krzyczeliśmy pobite gary.
Tak, że pani Gienia wystawała z okna i groziła palcem. Chichotaliśmy wtedy i przedrzeźnialiśmy panią Gienię, ale kiedy było trzeba zawsze znalazł się ktoś, kto zaniósł jej do domu zakupy albo przypilnował rower. Na rowerze woziła mnie Agi mama, była listonoszem. Wiecie jak listonosze jeżdżą na rowerach? Szybko. Jej spódnica unosiła się na wietrze, często zakrywała mi oczy, ale to nic, bo ja i tak sama je zamykałam, jej spódnica pachniała świeżym praniem i wiatrem. Puszczałam ręce i jechałam bez trzymanki. Nie było szans, żebyśmy zaliczyły glebę, w końcu była listonoszem.
Ja za to parę takowych zaliczyłam. Najważniejsza była ta, po której do dziś na nosie została mi blizna. Bałam się robić fikołki do przodu, ale kiedy Aga powiedziała mi, że jeśli dziś nie zrobię porwie mnie diabeł, to zrobiłam. To był jednocześnie akt odwagi i rozpaczy. Później miałam takich aktów więcej, ten był pierwszy, one najczęściej kończą się upadkiem. Ten pierwszy upadek był na nos. Zostawiłam kawałek nosa i polików na chodniku. Ale przez chwilę w przedszkolu, nosząc opatrunek byłam bohaterem, a na pewno mówiono, że jestem dzielna. Dzielna byłam też wtedy kiedy przyznałam się mamie, że dziura w nowym dresie, rajstopach i nodze jest spowodowana wybuchem podpalonego śmietnika, ja wywołałam ten wybuch. Eksperymenty chemiczne poznawałam od lat najmłodszych. Były takie substancje, które po wstrząśnięciu wybuchały jak szalone. Postaram się nie podawać nigdzie przepisu, choć podejrzewam, że większość z was zna domowe bomby z jajka niespodzianki. Robiłam te bomby hurtowo, ale nie rzucałam, bo do dziś rzucam sobie pod nogi, a więc oddawałam tę robotę innym chłopakom. Byłam za to najlepsza w chowanego, ale nikt nie wiedział, że w tym czasie kiedy nie mogli mnie znaleźć jadłam obiad w domu albo u sąsiadki.
„Pani mamo Agnieszki” wołałam do niej pod oknem żeby zrzuciła piłkę albo ogrodowego węża z którego lała się woda do pompowanego basenu. Pompował Zezol, mówił, że nie zetnie włosów dopóki ktoś tam będzie prezydentem. Nie wiedziałam kto to prezydent. Nie wiedziałam, który mamy rok. Interesowało mnie czy w niedzielę będzie Arielka, czy deszcz nie zmył z chodnika narysowanych kredą klas i czy uda mi się znowu kupić loda Lulka za 50 gr. Kiedyś pan w sklepiku sprzedał mi słonego, ale była zadyma. Mówiliśmy o tym cały dzień w piaskownicy. Piaskownica to było miejsce spotkań, sklep, baza. Choć najlepsze bazy były w lesie. Znosiliśmy tam meble ze śmietnika. W tych bazach uczyłam się życia. Zapaliłam w tej bazie pierwszego papierosa. W siedem osób paliliśmy. Mieliśmy siedem lat. Tęskniłam za tymi ludźmi, kochałam ich, niektórych kocham do teraz. Niektórzy pamiętają jakie wielkie ślimaki bez skorup chodziły po torach, jak boso biegaliśmy po wałach i kto zgubił się w bunkrach. W bunkrach mieszkały żmije. Każdy z nas widział kiedyś żmije, każdy z nas rozpalał ognisko i umiał głośno krzyczeć. Ja jako jedyna do dziś nie nauczyłam się gwizdać i pluć. Ale jako jedna z nielicznych weszłam na komin. Urządzałam najlepsze wagary i potrafiłam kupić wino. Robiłam też super duże balony z gumy turbo i miałam wujka, który przywiózł kiedyś w wielkim czarnym worze tych gum na kilogramy. Były w nich historyjki ale po innym języku. Mama z daleka krzyczała, że „w innym”, nie po innym, a ja nie mogłam się tego nauczyć. Nauczyłam się za to umawiać na sztywno, dotrzymywać słowa, pilnować czasu. Nauczyłam się honoru, humoru, palec pod budkę i jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Nauczyłam się wstawać po upadkach, szybko działać i być czujną na innych. Nauczyłam się być. I przysięgam, że do dziś robię na trzepaku spoko kiełbaskę.