Składały dłonie do modlitwy, nie zdejmowały kapeluszy ani rękawiczek.

Na cmentarz chodziłyśmy regularnie, ale tylko parę dni w roku był wyjątkowy. W święto zmarłych pojawiali się na nim ludzie. Przyjeżdżali z daleka. Parkowali swoje lśniące samochody w błocie przed bramą. Wydeptywali w ziemi ciężarem swoich ciał doły, w które kolejni wpadali, o które się potykali. Kobiety przechodziły bokiem pomiędzy grobami by nie ubrudzić futer. Składały dłonie do modlitwy, nie zdejmowały kapeluszy ani rękawiczek. Przeważnie pierwszego listopada padał deszcz, czasami śnieg, zawsze wiało. Wywiewało z cmentarza złe dusze. Wiatr nie pozwalał im usiąść na ramionach swoich bliskich. W te dni zawsze byłyśmy na cmentarzu. Ubierałyśmy się elegancko, żeby wyglądać jak czyjaś rodzina. To były dni kiedy mijałyśmy ludzi, którzy też stracili rodziców. Którzy mieli pięćdziesiąt lat i płakali. My nie płakałyśmy, nie tam. Dostawałyśmy nawet od Zofii parę złotych na znicze i zapałki. Kupowałyśmy jeden znicz, zapałki i cukierki. Cukierki zjadałyśmy po drodze, uznając, że nie wypada ich jeść przy zmarłych, ponieważ oni już jeść nie mogą. Nie chciałyśmy żeby komukolwiek zrobiło się przykro. Na cmentarzu losowałyśmy na czyim grobie zapalimy znicz. Zawsze wygrywał grób opuszczony; zarośnięty, taki przy którym nie było nikogo, od lat. Najlepiej jeśli był to mały grób, bliski nam, dziecięcy. Nie wyrywałyśmy chwastów bojąc się, że wyrwiemy je razem z korzeniami, czyli ciałem rośliny, ludzkie ciało. Układałyśmy sztywne krzaki na ziemi. Te krzaki to w większości Perz właściwy, taki chwast – powiedział nam kiedyś pan Bogdan. Butelka preparatu na chwasty kosztuje trzy dychy, kilogram soli – złotówkę. Kupował pięć, obsypywał nią grób żony i miał spokój na parę miesięcy. Sąsiedzi Bogdana mówili, że on żony nie szanuje, bo o grób jej nie dba.

 

A Bogdan wiedział, że kocha żonę po śmierci jeszcze bardziej niż wcześniej, ale schylać się nie może, bo jak się lat ma prawie osiemdziesiąt, to się już tak sprawnie jak kiedyś nie porusza. Za każdym razem kiedy szłam na cmentarz, zabierałam ze stołówki garść soli, wkładałam ją do kieszeni by nie rozpuściła mi się w dłoni. Wysypywałam ją na grób żony Bogdana. Dzieci nie lubią soli, nie sypałyśmy jej więc na te małe groby. Łamałyśmy pędy chwastów i kładłyśmy je na ziemi, jeden obok drugiego. Kiedy kończyłyśmy, grób wyglądał jak ubrany w zieleń. Jak w kamizelce utkanej z zielonych pędów. Dziecko wyglądało jak pod kołdrą. Z głową pod pierzyną. Jak w domu. Zastanawiałam się czy to dziecię miało dom choć przez chwilę. Ja miałam mamę i tatę. Jestem tu dlatego, że tata miał wypadek. Może to zawsze jest jakiś wypadek. Na świecie jest dużo wypadków. Widać to po ilości tych grobów. Prawdopodobnie mamy szczęście, że żyjemy. Na ułożone chwasty sypałyśmy trochę ziemi, tak na wszelki wypadek. Gdyby znicz się przewrócił, była większa szansa, że chwasty się nie zapalą. Za parę dni jeśli nie będzie ciągle padało pewnie uschną. A wtedy wiatr mógłby rozwiać  płomienie. Mogłyby spłonąć sztuczne kwiaty i wstęgi na innych grobach. Pisaliby o tym w regionalnej gazecie. Policja doszłaby do tego, że to my wywołałyśmy pożar. Raczej nie poszłybyśmy do więzienia, bo jesteśmy za małe. Cele są dla dorosłych, szkoda byłoby miejsca na nas dwie. Na szczęście parę dni później ciągle padało. Wszystkie znicze zgasły, byłam sprawdzić. Za parę dni, ktoś uprzątnie groby i wszystko wróci do porządku. Ziemia się wyrówna. Niszczejące niczym zwłoki ozdoby trafią do kosza. Światła zgasną. Na nagrobki nawieje ziemi i mokrych liści. Powróci cisza i spokój. Czyli to co na cmentarzach czuje się najlepiej. Wiem, jestem tu prawie codziennie. 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *